Tym razem zamieszczam wywiad z Sergiuszem Tietiuchinem – sportowcem roku według dziennikarzy Sport-Expressu, tego samego, który przyznał Alekno tytuł trenera roku w Rosji.
Aż dziw – ile ten człowiek przeszedł, o czym przekonacie się, czytając ten wywiad.
Sportowcem roku 2012 w Rosji według dziennikarzy „S-E” został jedyny w siatkówce halowej mężczyzn zdobywca czterech olimpijskich medali 37-letni przyjmujący „Biełogorja” Sergiusz Tietiuchin. Po Londyńskim tryumfie ogłosił on zakończenie kariery reprezentacyjnej. Na dniach okazało się, że Tietiuchin może zakończyć przygodę z siatkówką w ogóle.
Sergiusz Tietiuchin: „W rozsypce” przed Londynem
- Pana, Sergiuszu, wielbią dzisiaj na każdym kroku, - spróbowaliśmy połechtać Tietiuchina. Ten speszył się. Zmarszczył brwi. – Ma pan, na pewno całą stertę próśb o udzielenie wywiadu. Jak u Malkina, - podpuszczaliśmy dalej Tietiuchina.
- Sterta nie taka duża, - przyjął dowcipny ton Tietiuchin. – Ale dziennikarze interesują się. Zaraz po spotkaniu z wami spotykam się z korespondentami „Rossija-24”, przyjeżdżają specjalnie do Biegorodu.
- Wywiad dla pana – proces męczący?
- Nie. Nie bardzo. Dlaczego pytacie?
- Po prostu znajomi opisali pana: „Dobry-dobry. Skromny-skromny”.
- Nie wiedziałem, co do „dobrego”. Ale „skromny” – to w dziesiątkę. Jestem zwyczajnym człowiekiem i powinienem takim zostać. Wszyscy siatkarze to dość skromni chłopcy. Twardo stąpają po ziemi.
- Nie tak jak piłkarze…
- Tylko raz zetknąłem się z piłkarzem – z Romą Adamowym. W niemieckiej klinice razem nas operowali, przechodziliśmy rehabilitację. Świetny facet.
Pół godziny później Tietiuchin zrelaksował się i zaczął w końcu opowiadać, dosłownie jak starym przyjaciołom, o nowym domu. O pomysłach, wymyślonych to przez niego, to przez jego żonę:
- Tam gdzie zwykle znajduje się piwniczka z winami, my urządzimy salę kinową. Duzy ekran, wytworna akustyka. Cacuszko!
Drużyna zebrała się na obiad przy drugim stole. Sergiusz wskazał na prezesa „Biełogorja”.
- Sasza Zujczenko był świetnym siatkarzem. Kiedy podpisał kontrakt w zagranicznym klubie, wręczył mi, juniorowi, japońskie Asicsy. Królewski podarek – grałem wtedy w Kedach. Obecnie dobre buty to żaden luksus, zmieniaj choćby, co miesiąc. A ja półtora roku w nich biegałem, chuchałem na nie i dmuchałem. I w tym stanie przekazałem młodszemu pokoleniu. Sergiuszowi Amadinowowi.
- Może do tej pory ktoś ciągle w nich gra, - spytaliśmy.
Tietiuchin się roześmiał.
- Wybrali pana sportowcem roku. A jeśli pan miałby wybierać, czyje nazwisko byśmy usłyszeli?
- Maksima Michajłowa. Tak ze względu na osiągnięcia sportowe, jak i przez wzgląd na zalety osobowości jest tego godny. Na Olimpiadzie zrobił na mnie ogromne wrażenie pewien chodziarz, nie pamiętam nazwiska… Wygrał na 50km.
- Sergiusz Kirdjapkin?
- Tak! On także zasługuje. Włączyłem telewizor, spróbowałem wyobrazić sobie jak przemierzam te półsetki kilometrów… Koszmar! Nie wiem, jak oni to wytrzymują.
- Dałby pan radę?
- Wątpię. Nie znoszę jednostajności i monotonii. Męczę się biegając krosy po lasach. Czy jeżdżąc na rowerze. Fizycznie daję radę, a psychicznie – ciężko znoszę. Pamiętam, w reprezentacji młodzieżowej pod wodzą Waleriana Alferowa bardzo dużo biegaliśmy.
- „Dużo”, to znaczy?
- Przez dwa lata – każdego ranka. Od tej pory nie lubię biegać.
- Włodzimierz Krikunow mówi pewnego razu: „Dzisiaj wolne. Kros 20km – i jesteście wolni.
- U Alferowa było łatwiej. Rozgrzewka – 5 kilometrów.
- Była przynajmniej jakaś korzyść?
- W osiąganych rezultatach – oczywiście! Na jednym oddechu wzięliśmy „Europę”, następnie Mistrzostwo Świata. Teraz okrągły rok biegamy po lasach. Miejsca wokół bazy są przepiękne.
- Bełogrodskije lasy poznał pan niczym partyzant?
- Tak mi się wydawało. Ale w ciągu ostatnich kilku miesięcy tyle tłukliśmy się po świecie, że ścieżki zarosły. Ostatnio zamiast 25 minut biegałem 45. Przegapiłem potrzebny nawrót. Wszystko zapomniałem!
- Długo nie decydował się pan oglądać powtórki finału Olimpiady…
- Nie widziałem po dziś dzień.
- Zadziwiające. Z jakiego powodu?
- Muszę się do tego psychicznie przygotować. To będzie dla mnie trudny moment, stresujący. Jednak myślę, że przyjdzie taki czas, kiedy będę chciał obejrzeć pojedynek. Usiądę w fotelu…
- Otoczony rodziną?
- Oni już zaspokoili ciekawość - i dzieci, i rodzice widzieli mecz finałowy z dziesięć razy. Najczęściej – końcówkę trzeciego seta.
- Dwie pańskie zagrywki?
- Tak. Chociaż mnie samemu trudno sobie przypomnieć, jak to było. Stan, w jakim się wtedy znajdowałem uleciał z pamięci zupełnie.
- Gienadij Szypulin, siedzący na trybunach, opowiadał nam później: „Byłem na sto procent pewny, że Sergiuszowi się uda”.
- I ja miałem żelazną pewność. To jedyne, co pamiętam. Nie umiem wyjaśnić, skąd wzięła się ta pewność. A może, to tylko teraz tak mi się wydaje, a wtedy tego nie czułem…
- Jest pan samokrytyczny.
- Rzeczywiście macie rację, to moja cecha.
- Jakie cechy ponadto są - pańskie?
- Jestem pracowity. To dzięki mojemu ojcu. Nie jestem przecież zbytnio utalentowany. Nie wyróżniam się także siłą.
- A Szypulin i Roman Jakowlewicz twierdzą, że jest pan unikalnym w siatkówce człowiekiem.
- Czyżby? I w czym przejawia się ta unikalność?
- Posiada pan szczególny nadgarstek.
- (Kręci ręką.) Niczego w nim szczególnego… Wydaje mi się, że jest jak u wszystkich. Proszę mi się przyjrzeć - czy jestem bardzo wysoki? Albo czy wysoko skaczę? Nie. Bywają ludzie, którzy z niewiarygodną siłą uderzają piłkę. Uwarunkowania genetyczne. A u mnie wszystko zwyczajne. Jako szesnastolatek przeprowadziłem się do Biełgorodu z Fergany. Ojciec zabrał mnie i Andrzeja Borzinca. To on był uznawany za prawdziwy talent. Kluby się o niego rozpytywały. Chłopak po prostu urodzony do siatkówki. A ja przy okazji pociągnąłem za nim.
- I jak potoczyły się jego losy?
- Powinny były potoczyć się lepiej. Z Biełgorodu przeprowadził się do Woroneża, obecnie mieszka w Orenburgu…
- W Ferganie by pan tak nie zabłysnął?
- Zdecydować się na przeprowadzkę było bardzo ciężko. Ale trafiła się okazja. Przy czym, Fergana była praktycznie miastem rosyjskim, osiemdziesiąt procent mieszkańców stanowili Rosjanie. W czasach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej przenieśli tutaj dziesiątki fabryk. A ludzie potem zostali. I nieoczekiwanie ogłoszono plebiscyt.
- Mieliście duże mieszkanie?
- Dwupokojowe. Pieniędzy, które za nie dostaliśmy starczyło w Biełgorodzie na meble do kuchni…
- Był w finale olimpijskim moment, który przeszedł niezauważony – a był bardzo istotny?
- Tam każda akcja – jest na wagę złota. I roszada Michajłowa i Muserskiego, i moje serwisy… Jedna bez drugiej nie przyniosłyby żadnego efektu.
- Zespół nie stracił wiary?
- Absolutnie. Po drugim secie nie było wrażenia, „to koniec”. A w trzeciej partii czujemy - coś się z Brazylijczykami dzieje. Może, już w głowach cieszyli się z wygranej? Przymierzali medale? Jednak najprędzej „siedli” fizycznie. A potem się złamali.
- Gdyby Demetriusza Muserskiego nie przestawili na atak - zdołaliby was „dobić”?
- Wszystko do tego zmierzało. Michajłow jest w naszym zespole kluczową postacią. Główny ciężar ataku spoczywa na nim. Oczywiście Brazylijczycy rozebrali Maksa od a do z. I nagle Alekno przestawia go z Muserskim. Zrobiło się łatwiej obojgu. Widzieliście przecież, jak się rozpędzili? Jak zagrali?
- Cały świat widział. Ale nie wiedzieć czemu wszyscy myślą, że to Alekno wpadł na ten trik. A na pomysł przestawienia Muserskiego na atak wpadł przecież Szypulin w Biełgorodzie.
- Tak, to Biełogorodska „sztuczka”. Gienadij Jakowlewicz lubi eksperymentować. A Włodzimierz Romanowicz(Alekno) nie bał się powielić tego kroku. Nie „zbaraniał” od tego, że poddajemy finał. Głowa pracowała.
- Alekno o prowadzeniu meczu finałowego przez węgierskiego sędziego powiedział: - „obelga”. Pan jest człowiekiem subtelnym, jakby pan to określił?
- Włodzimierz Romanowicz wyraził się jeszcze zbyt delikatnie. Mi inne słowa cisną się na usta. I lepiej ich głośno nie wypowiadać publicznie. Nie wiedzieć czemu Rosjan zawsze tak sędziują. Czy to federacja nie dopełnia obowiązków, czy wina tkwi w nas siatkarzach… Nie mam do Węgra pretensji tylko o piąty set - kiedy nakazał nam wrócić na boisko. Miał rację w tej sytuacji.
- Muserskij miał jakiś przestój?
- Tak. Sędzia zweryfikował przebieg akcji. Dobrze, że zdążyliśmy się oderwać. Zdarzy się coś takiego przy równym wyniku, i może być ciężko. My biegniemy, świętujemy - a tu coś takiego!
- Brazylijczycy płakali?
- Łzy się pojawiły, zdaje się, że u jednego ze środkowych. Całkiem młody chłopak, debiut na Olimpiadzie.
- Czy jakiś mecz wywołał kiedykolwiek łzy u pana?
- Ciężko było w Sydney, kiedy przegraliśmy finał z Jugosławią. Rozpłakałem się wprost na boisku. I w Pekinie także - po półfinale z Amerykanami.
- W przeddzień finału dzwonił do pana Szypulin. Co panu powiedział?
- Wiele razy z nim rozmawiałem w trakcie Olimpiady. Mnie i Chtiejowi powiedział: powinniście jutro zapomnieć o tym, co czeka was później. Musicie wyjść i umrzeć na boisku. Było wiadome – przyjechaliśmy do Londynu w okropnej formie.
- Pański iphone poradził sobie ze wszystkimi otrzymanymi sms z gratulacjami?
- Tak, chociaż przyszło ich niemało. Pisali i nieznajomi.
- Odpowiadał pan od razu?
- Miałem czas - po finale wlekliśmy się autobusem przez wszystkie londyńskie korki. Zadzwoniłem do rodziców i odpisałem do najbliższych. Reszcie wysłałem – „bardzo dziękuję”.
- Kuchnią na Olimpiadzie był pan rozczarowany tak samo jak sędziowaniem?
- Jest ona zawsze taka sama, standardowe menu. Jadalnię rozdzielają na kuchnie: europejską, azjatycką, i tak dalej. Ale wszystko jest niesmaczne, „plastikowe”. Stołowaliśmy się w „Russkim Domu”, tam nas barszczykiem odkarmiali.
- Ludzie do dziś wspominają, jak obchodziła sukces reprezentacja ZSRR w koszykówce w Seulu. U was było spokojniej?
- Tak, noc po zwycięstwie spędziliśmy spokojnie. W „Russkim Domu” zebrali się przedstawiciele federacji, żony, Szypulin przyszedł… Długo siedzieliśmy. I Byliśmy tak zmęczeni, że procenty nie brały.
- Trzeba patrzeć, co się pije.
- Niektórzy pili szampana. A mnie przyjaciel przywiózł butelkę biełgorodskiej wódki.
- Prosto i dobrze.
- Ja lubię piwo, ale źle wpływa na stawy. Po mocniejsze trunki sięgam rzadko. A w Londynie byłem w takim stanie, że potrzebowałem właśnie rosyjskiej wódeczki.
- Były w pańskim życiu „ciężkie spotkania” z alkoholem?
- Podczas wolnego w Ferganie sprawdziłem organizm na wytrzymałość. Prawda, nie do nieprzytomności, wschód powitałem na nogach. A jeszcze nie zapomniałem, jak już w Biełgorodzie pierwszy raz próbowałem mocnego piwa. Mieszkałem w akademiku. Przenosiliśmy lane piwo w plastikowych reklamówkach.
- Nie słyszeliśmy o takim sposobie.
- Nauczę was. Jedną reklamówkę wkładacie w drugą, i w nią lejecie piwo. Potem zawiązujecie na supeł.
- Nie prościej nalać do bidonu albo trzylitrowej butelki?
- Wnosiliśmy piwo do akademika - i dopiero tam przelewaliśmy go do butelek. Od razu nie można było tego zrobić.
- Dlaczego?
- A jak to sobie wyobrażacie - pójść na trening z bidonem? Reklamówki nas ratowały. Do piwa braliśmy gromadniki(Rosjanie jako przekąskę do piwa jedzą ryby) i budowaliśmy na stole „braterską mogiłę”.
- Pyszna historia. Jak rozumiemy mecz finałowy w Londynie jest dla pana bezkonkurencyjny, jeśli chodzi o przebieg? A numer dwa?
- Po co daleko szukać? Spotkanie z Amerykanami w Londynie. Nasz start na Olimpiadzie był słaby. Nie mówię nawet o jakości naszej gry - a o podejściu psychicznym. Byliśmy pozbawieni wiary w siebie. Proszę popatrzeć na skład - jedni kontuzjowani, drudzy - niedoleczeni do końca, trzeci - w trakcie rehabilitacji. Wesoła kompania.
Okropnie wyglądaliśmy w meczu z Niemcami, chociaż wygraliśmy. Spaliliśmy się ze świstem w meczu z Brazylijczykami. Zagraliśmy cudacznie w meczu z Tunezją. Po tym spotkaniu podszedł do nas Alekno. I powiedział: „Nie wiem co z wami zrobić! Może was puścić na miasto, żebyście sobie poużywali? Gorzej grać tak czy inaczej nie będziemy…”
- Tego pomysłu należało się uchwycić.
- On tylko zażartował. Jednak to dokładnie odzwierciedlało naszą sytuację. I oto przyszedł mecz z amerykanami. Także 0: 2 lecieliśmy, trzecią partię zaczęliśmy nieudanie. Ale zdołaliśmy się przełamać.
- Amerykanie wydawali się na tej Olimpiadzie bardziej interesujący od Brazylijczyków.
- Tak, oni "stuknęli" Brazylijczyków 3:1! A nasza sytuacja była niewesoła: przegralibyśmy z Amerykanami, a dalej czekali Serbowie. Diabli wiedzą, czym by się to wszystko skończyło…
- Nawiasem mówiąc, według Szypulina, londyński skład reprezentacji - nie był najsilniejszy w ostatnich latach.
- Jeśli oceniać „fizyczność” - to tak było! Na wszystkie Olimpiady, poza Atlantą, przyjeżdżaliśmy jako faworyci. A w Londynie Rosji do głównych faworytów nikt nie zaliczał.
- To, co zrobił Aleksander Wołkow - było bohaterskie?
- Charakter. A może i bohaterski wyczyn. Wiedział na co się pisze.
- Pamięta pan podobne sytuacje?
- Taras Chtiej na Pucharze Świata. Przed meczem pozwalał się kłuć, wieczorami ledwo powłóczył nogą. A na następny dzień znowu przyjmował zastrzyki, grał mecz - potem chodził z wysiłkiem.
- Pan tak postępował?
- W czasach młodzieżowych dostawałem zastrzyki z powodu wybitego ramienia. Raz, podczas play-off mistrzostw Rosji grałem ze zwichniętym palcem. Ale tego nie da się porównać, z tym co przeszedł Wołkow. Palec – to głupstwo. Zawiązałem, zacisnąłem zęby, przecierpiałem. A Saszy każdego ranka puchło kolano. Musieli odciągać płyn.
- Dojdzie po tym do siebie?
- Wszyscy na to liczymy. Zaryzykował w dobrej sprawie. Pomoc z góry powinna nadejść.
- Film dokumentalny o waszej olimpijskiej Victorii się panu spodobał?
- Tak. Przyciąga uwagę.
- To znaczy, że fragmenty finału jednak pan już widział?
- Tylko fragmenty, które znajdują się w filmie. Ciekawie było widzieć reakcję Brazylijczyków na ławce rezerwowych. Jak odrzucili ręczniki i w niskim przysiadzie byli gotowi rzucić się na boisko świętować zwycięstwo. Nie sam nie zwracałem uwagi na to, co dzieje się poza parkietem.
- A co się panu nie spodobało?
- Zirytowała mnie ostatnia fraza: „W następnym sezonie wystąpi jedenastu zawodników…”. Zbyt dramatyczna wizja. Rozzłościłem się: a komu to się coś strasznego stało? I dalej: „Sasza Wołkow przejdzie operację”. Westchnąłem z ulgą.
- Jakie jeszcze kino w ostatnim czasie pana zachwyciło?
- „1+1”. Pełen zachwyt. Widzieliście?
- Nie.
- Obowiązkowo obejrzyjcie. Przeczytałem niedawno w nowościach, że ten francuski film uznali za jeden z najlepszych w historii kina. Przyjechałem na zgrupowanie w Anapu przed Olimpiadą. Mieszkałem w pokoju z Tarasem. Dał mi płytę: „Świetne kino”. Włączyłem - i wzruszyłem się do łez…
- Sentymentalny z pana człowiek. Czy choć jeden medal kładł pan pod poduszkę?
- Do medalów podchodzę spokojnie. Niektórzy je wieszają na ścianie - a ja spakowałem wszystkie i oddałem bliskim. Coś jest u rodziców, coś u młodszego brata. U siebie w domu trzymam jeden-jedyny.
- Domyślamy się który.
- I tu się mylicie. Z Pucharu Świata. Zamierzamy się przeprowadzić, całe mieszkanie zawalone jest rzeczami. A medal wisi w moim gabinecie na haczyku. I dostać się do niego jest praktycznie niemożliwe.
- Toasty po Olimpiadzie zapadły w pamięć?
- Dla mnie na ten moment najbardziej aktualny jest - na zdrowie. Banalny, ale najważniejszy. A wszyscy nie wiedzieć czemu gratulują czego innego: „Oto na piątej Olimpiadzie zdobył złoto…”. Mój ojciec jeszcze mówi akuratnie - „prawdziwi mężczyźni”. Kiedy on wypowiada coś takiego - rozumiesz od razu, że nie ma lepszej pochwały.
- Ojcowskie komplementy - to rzadkość?
- Tak. Po Pucharze świata, prawda, pochwalił. Zadzwonił: „Prawdziwym chłopcom przekaż dzień dobry…” Tatko u mnie wyjątkowy.
- Czym?
- Potrafi znaleźć porozumienie z każdym dzieckiem. Nigdy nie podnosi głosu. Ani na malców, których trenuje, ani w domu. Jak mówią moi synowie: „Najstraszniejsze, jeśli dziadek marszczy brwi…”.
- Słyszeliśmy, że Tietiuchin senior koncentruje się na trenowaniu pańskich dzieci. Mają rzeczywiście zadatki na wielkich zawodników?
- Wania ma - 15, Pasza - 12. W takim wieku niemądrze przepowiadać. Jeśli sądzić po ochocie do gry - to coś w nich jest. Pasza do gier zespołowych odnosi się obojętnie. Ale gdy nauczył się posługiwać pilotem - śledzi wyłącznie kanały sportowe…
- A starszy?
- Ten jest inny. A podejście do siatkówki zmienia się na lepsze. Przeżywa, że nie rośnie. Ma 183cm, a kryteria w siatkówce obecnie są ostre. Chociaż opowiadam mu, jak sam w wieku 14 lat po wakacjach urosłem 10cm. Spotkałem kolegę z klasy - a ten mnie nie poznał. W ciągu jednego lata przerosłem wszystkich w szkole!
- Średni syn będzie wysoki?
- Prawdopodobnie. Ma inną budowę. Wania jest potężniejszy, a Pasza, chudziutki. Porównując swoje dziecięce fotografie - jesteśmy bardzo podobni.
- W jakim wieku jest najmłodszy?
- Dwa latka. Wczoraj Saszka pierwszy raz opanował drogę do nocnika.
- Pański wzrost - prawie dwa metry. Kiedy sofa w salonie zaczęła być dla pana torturą?
- Wiecie, nie jestem wybredny. Łatwo zasypiam w hotelach, pociągach, samolotach, autobusach. Zwinę się w kłębek - i w porządku. Na przykład z Fergany wyprawiłem się na turniej do Irkucka. Trzy i pół dnia w jedną stronę kuszetką! Ale potraktowałem to jak przygodę. Albo przed Olimpiadą mieszkaliśmy w na zgrupowaniu w Nowogorsku. Wysokość drzwi pomiędzy sauną a szatnią wynosiła 185cm. Z Tarasem nieraz się obijaliśmy, a potem po miesiącu tak przywykliśmy, że automatycznie w każde drzwi wchodziliśmy lekko pochyleni. Refleks.
- Pomówmy o nieprzyjemnym. Skąd wzięły się problemy z sercem?
- Kariera siatkarza - to dosłownie kierat. Rok w rok bez odpoczynku. No i wiek…
- 37 - to „wiek”?
- Teraz rozumiem - że tak. Parę lat temu powiedziałbym, że to bzdura. Słowem, jeśli wyrażać się językiem medycznym - mam arytmię. Zaburzenia rytmu serca. W prowadzeniu zwykłego życia to nie przeszkadza. Ale na kardiogramie wszystko widać.
- Jak się pan dowiedział?
- Występowałem jeszcze w Kazaniu. Ciągłe przeloty. Liga Mistrzów… Po jakimś czasie przeszło. Historia powtórzyła się przed Londynem. Tu już musiałem podjąć rehabilitację. Bardzo - bardzo wiele zajęć. Bez pozwolenia lekarzy nie miałem prawa pojawiać się na zgrupowaniach.
- Treningi wznowił pan na miesiąc przed Igrzyskami?
- Tak, na ostatnim zgrupowaniu. Obciążenia ogromne, Testowałem wydolność pedałując na rowerze. Kardiogram był w normie.
- Bał się pan, że może pana zabraknąć w Londynie?
- Bardzo! Na miejscu Włodzimierza Romanowicza dokładnie rozważyłbym, czy zabierać takiego zawodnika. A on na mnie poczekał, wziął ze sobą. Ale niczego nie obiecywał. Zrozumiałbym każdą decyzję trenera. Nawet, jeśli lekarze wydaliby pozwolenie, a mnie by „odczepili” od reprezentacji. Dlatego, że patrząc na kondycję fizyczną byłem… Jak by to klarownie wyrazić… „W rozsypce”.
- Co teraz mówią lekarze?
- Badania po Olimpiadzie nie przeprowadzali - zrobili parę dni przed nią. Wszystko wróciło. Cóż, czeka mnie kolejna rehabilitacja.
- Jak długa będzie przerwa?
- Nie mam pojęcia. Ledwo wczoraj otrzymałem wyniki. Płacz i zgrzytanie zębów. Przylatuję z Londynu - przewiało mi szyję. A „Biełogorie” na zgrupowaniu. Dwa tygodnie chodziłem poskręcany, ręki nie mogłem podnieść. Poprawiłem się. Ledwo zacząłem treningi - wypadnięcie kręgu. Dwa miesiące leczyłem plecy. Ledwie się podleczyłem - na drugim treningu łamię palec! Myślę - czy to jakieś znaki, czy co?
- Wcześniej coś takiego pana spotykało?
- Może tak, a może nie zwracałem uwagi. Chociaż na ból się nie skarżę! Latem w Moskwie rozmawiałem z kardiochirurgiem - ten mi powiedział: „Z jednej strony, to poważna sprawa. Z drugiej - w najbliższym czasie nie powinno być powikłań…”.
- Zapewne miał na myśli prowadzenie zwyczajnego życia, nie zawodowego sportowca.
- Tak.
- Wychodzi na to, że może pan zakończyć karierę w każdej chwili?
- Tak.
- Bo przecież nie dla pieniędzy ją pan kontynuuje?
- Pieniądze nigdy nie były dla mnie podstawowym bodźcem.
- Ale zdecydował się pan jednak kiedyś zmienić Biełgorod na Kazań?
- Pieniądze były większe, to prawda. Ale interesujący był sam projekt. Zagrać z Ballem - to była gratka. Spróbować czegoś nowego.
- Zaproponowali panu w Kazaniu pięć razy lepsze warunki, niż w Biełgorodzie?
- Nie pięć razy, ale blisko.
- To był pański rekordowy kontrakt?
- Nie, wcześniej zdarzały się wyższe. Także - w Kazaniu.
- Jest pan z tych ludzi, którzy pamiętają dokładnie ile mają na koncie?
- Nie. Mówię szczerze.
- Hokeista Eugeniusz Kuzniecow powiedział: „Pieniędzy trzeba pilnować. Wiem co do kopiejki, ile kosztuje mnie benzyna…” A pan?
- Ja nie znam. Ceny benzyny, kursu dolara, cen akcji - jestem od tego bardzo daleki.
- Chociaż od trzech lat prowadzi pan restaurację?
- Żona się nią zajmuje.
- Nie wnika pan?
- Bardzo rzadko. Kiedy pojawiło się pytanie, kupować obiekt czy nie, przyszło wniknąć.
- Restauracja przeszła przez wiele rąk, i żaden właściciel jej nie zatrzymywał na dłużej. Pana to nie zaniepokoiło?
- Wiedziałem, że to nie przez żaden „kryminał”. Po prostu ludzie, którzy ją prowadzili, nie brali pod uwagę wzięcia kredytu. A miejsce jest świetne - na brzegu głównej miejskiej plaży.
- Jeden ze sportowców opowiadał nam o własnej restauracji: „Główny problem - wyrugować kradzieże wśród pracowników”. Zainstalował kamery. Pan swoich przyłapał?
- Kilka razy. Przy wynoszeniu jakichś drobiazgów. Kiedy kupowaliśmy tę restaurację sytuacja była nieciekawa. Poprzedni właściciele długo przetrzymywali pensję. A przymykali oczy na małe kradzieże. W restauracji znajduje się 250 miejsc - a ostało się zaledwie sześć kieliszków! Resztę rozwlekli. W takim stanie kupiliśmy restaurację.
- Dużo pracy.
- Najpierw skoncentrowaliśmy się na kuchni. Postawiliśmy na nią. Chcieliśmy, żeby było smacznie i niedrogo. Żadne wnętrze nie zatrzyma klientów. I po roku wyszliśmy na plus.
- O zmianie nazwy nie myśleliście?
- Po co? „Nowa fala” - według mnie, to udana nazwa. W czasach sowieckich na tym miejscu mieściła się piwiarnia „Fala”.
- To tam rozlewaliście piwo do reklamówek?
- Nie, nie, - roześmiał się Tietiuchin. - W innym miejscu.
- Salonu piękności się nie pozbyliście?
- Szybko zaczął się zwracać. Przez pierwszy rok, żona wszystko co zarabiała na nim, inwestowała w restaurację. Cały nasz biznes spoczywa na Nataszy. Ma rozpisane, w specjalnym notesie wszystkie zaplanowane zadania. Rano sprawy w fitness klubie - potem jedzie do restauracji. Stamtąd do salonu piękności, na budowę naszego domu za miastem…
- Dzielna kobieta.
- Natasza to zuch. Ja na przykład, nie wyobrażam sobie prowadzić takiego życia. A ona w dodatku ma do pomocy dobre menedżerki.
- Z młodszym synkiem, kiedy ona jest w rozjazdach siedzi niania?
- Nie mamy niani. Babcie pomagają.
- A wy chcecie jeszcze czwarte dziecko?!
- Chcemy. Ale w tej kwestii trudno cokolwiek planować.
- Dalsze życie planuje pan związać z Biełgorodem?
- Na sto procent! Dla mnie Biełgorod już dawno jest jak rodzinne miasto.
- A nie ciągnie pana do Moskwy?
- Boże broń! Bez urazy panowie, ale Moskwy nie lubię. Czuję się pochłonięty przez to miasto. Pół dnia tam przebywam - i więdnę. Czuć tam jakąś złą energię, ludzie są pochmurni, nieprzyjaźni, wszyscy za czymś gonią. A po jednym incydencie w ogóle Moskwy się trochę boję.
-
- Zamyśliliśmy kupić apartament na Szosie Noworyskiej. Dzieci rosną, a miejsce jak z bajki. Domek piękny, trzypiętrowy, rzeczka pod bokiem. Po sąsiedzku miał się wprowadzić Sanja Kosariew i jeden nasz przyjaciel. Wnieśliśmy przedpłatę jak zwykli wspólnicy…
- I?
- Ciemna historia. W osadzie było dwóch współwłaścicieli. Pierwszy zajmował się budową i przyjmował pieniądze. Następnie w jakiś sposób ta część znalazła się w całości u drugiego. Ziemia od początku zaś należała do niego. I on mówi, ja pieniędzy nie otrzymałem, z tym, co tamten zbudował nie mam nic wspólnego. Albo oni rzeczywiście poważnie się pokłócili. Albo to była zaplanowana akcja - jak „oskubać” klientów.
- Pan skłania się ku jakiej wersji?
- Nie wiem. Proces ciągnie się już trzy lata. Pierwszego faceta w rezultacie posadzili. Ale my tak czy inaczej już nie nastawialiśmy się na odzyskanie pieniędzy. Kiedy zwróciliśmy o pomoc do znajomych, nikt się nie palił do reprezentowania nas w tej sprawie. Może za nowym właścicielem stoją jacyś wpływowi ludzie? Na szczęście Natasza znalazła przez Internet dobrego adwokata. I zaczęliśmy się sądzić we trójkę.
- Adwokat reprezentuje także Kosariewa i waszego przyjaciela?
- Tak. Między innymi, jesteśmy pierwszymi w Rosji osobami fizycznymi, które wygrały proces sądowy z taką potężną spółką! Mimo wszystko są u nas porządni sędziowie!
- Stykaliście się z pogróżkami?
- My - nie. Adwokatowi grozili.
- Wynajęliście mu ochronę?
- Nie. Zareagował na to zadziwiająco spokojnie. W moim zawodzie, mówił, takie rzeczy to chleb powszedni.
- Zwrócili wam wszystko do kopiejki?
- Na razie 70%. Szybko, mam nadzieję, wypłacą resztę.
- Moskwy pan nie znosi. A są także jakieś nielubiane kraje?
- Grecja. Zwłaszcza po Final-Four Pucharu CEV, kiedy w Atenach kibole „Panatinaikosu” obrzucili kamieniami i racami naszych kibiców. To byli krewni zawodników, wśród nich - moja mama. Zapaliła się na niej kurtka i dżinsy. Na szczęście obok znaleźli się jacyś ludzie, i płomienie szybko ugasili. Mama się przestraszyła, płakała.
- Wszystko działo się na pańskich oczach?
- Nie. Zajście miało miejsce na ulicy obok hali. Atak zorganizowali kibole piłkarscy, którzy szli na mecz swojego „Panatinaikosu”. Nasi, żeby ukryć się przed petardami i racami, wbiegli powrotem do hali. Tylko dwie dziewczyny nie zdążyły. Schowały się za samochodem. Mój brat - i jakiś inny chłopak dostrzegli je i pobiegli im z pomocą. A mama ruszyła za nimi. Ratować syna. I wtedy rzucili w nią racą.
- Autokar „Biełogorja” także obrzucili petardami i kamieniami?
- Na szczęście nie. Ale dawno temu mieliśmy incydent, kiedy jeździliśmy na mecze wyjazdowe autokarem. Zimą na trasie Moskwa - Biełgorod ktoś przyłożył kamieniem w boczne okno kierowcy. Na szczęście nie ucierpiał, ale dalej jechał z rozbitą szybą. Ubraliśmy go we wszystkie wolne kurtki, czapki, a sami zakutaiśmy się w prześcieradła. Ale i tak w środku było lodowato. Piecyk nie dawał rady. Butelki z wodą pozamarzały.
- Wróciwszy z Londynu, Pan, Ilinych, Muserskij i Chtiej podarowaliście Szypulinowi BMW X7. Czyja to była inicjatywa?
- Wspólna.
- Ale ktoś przecież pierwszy powiedział „A”…
- Nie pamiętam, nie chcę kłamać. Rozumieliśmy, ile Szypulin włożył osobiście w nas i w to zwycięstwo. Widzieliśmy, jak przeżywał Olimpiadę. Do łez. Odwdzięczyć się takiej osobie samochodem - to najmniej z tego, co jesteśmy w stanie dla niego zrobić. Myślę, że żaden z chłopców nie pożałował tych pieniędzy.
- Dlaczego właśnie X7?
- Szypulin uwielbia BMW. Ostatnie dziesięć lat jeździł „siódemką”. Rozbijał się nią po całej Europie. Także innych wariantów nie braliśmy pod uwagę.
- Z pełnym wyposażeniem X7 kosztuje 600 tysięcy złotych. Złożyliście się po 150 tysięcy?
- Tak. Pieniądze przynieśliśmy Tarasowi(zięciowi Szypulina), a on przekazał je Gienadijowi Jakowlewiczowi. A ten sam zajął się wszystkimi formalnościami w salonie. Po nowym roku samochód „przygonią” do Biełgorodu.
- Mistrzyni Olimpijska w zapasach Natalia Worobiewa po zwycięstwie w Londynie swojemu pierwszemu trenerowi podarowała X-Trail’a z wielką czerwoną kokardą na dachu. Dlaczego wy nie postąpiliście tak samo?
- Wszystko jedno, niespodzianka by się nie udała. Ktoś z nas na pewno by wypaplał.
- Czy nie pan?
- Być może ja, - roześmiał się Tietiuchin. - Jeśli kupuję coś dzieciom, chcę od razu im pokazać. Męczy mnie czekanie na jakiś specjalny moment.
- Ostatnio, co pan im podarował?
- Średniemu - buty ugg. Prosił o nie przez dwa lata. Starszy naśmiewa się z tego: „No ty Frajerze! Będziesz w nich wyglądał, jak…”. A młodszy cieszy się z każdej zabawki. Ale szczególnie z kolejek. Mamy tych parowozów jak w RŻD!(Russkije Żeleznyje Dorogi)
- Prezydenckiego Audi A8 nie planuje pan sprzedawać?
- Nie. Bardzo je lubię. I podchodzę do takich prezentów emocjonalnie. Zostało mi jeszcze BMW X5, otrzymane za brąz z Pekinu. Przebieg ledwie 20 tysięcy kilometrów. Szkoda mi się go pozbywać. Chociaż mamy teraz już cztery samochody, i dwa z nich stoją nieużywane.
- Gdzie je trzymacie?
- Przy naszej restauracji jest solidny parking.
- Dwanaście lat temu we Włoszech, pan i Roman Jakowlewicz mieliście wypadek. Pamięta pan wszystko z tego zdarzenia?
- Zderzyliśmy się czołowo - ja straciłem przytomność. Ocknąłem się w szpitalu. Kiedy nastawiali mi łokieć, lekarze z powrotem mnie uśpili. Obudziłem się już w sali ogólnej.
- Mocno ucierpieliście?
- Łokieć składali od nowa, wstawili śruby. Poważnie ucierpiał staw biodrowy. I złamałem cztery palce lewej nogi. Lekarze tego nie zauważyli, nie zrobili zdjęć. Stopa dokuczała, ale nie zwracałem zbytniej uwagi. Przeczekałem. Kiedy powolutku przystąpiłem do treningów, ból się wzmagał. Wtedy zdecydowałem się zrobić rentgen. Wyjaśniło się, że palce były złamane, przy czym kości źle się zrosły. Przyszło wszystko łamać, ustabilizować drutami.
- Jakowlew mówił, że przed wypadkiem piliście.
- Faktycznie tak było. Byliśmy młodzi, nieodpowiedzialni… Z autostrady zjechaliśmy na płatną drogę między Parmą i Modeną. Droga dwukierunkowa. A wąska na tyle, że poprzednio z nadjeżdżającym z naprzeciwka autem zetknąłem się lusterkami. A tym razem wyprzedzałem pod górę i nie zauważyłem, że na wprost mnie pędzi samochód. Zderzyliśmy się czołowo. Wszystko stało się tak szybko, że nie zdążyłem się nawet wystraszyć.
- Poduszki powietrzne was uratowały?
- A skąd one w starej Lancii? Na miejscu pasażera nie działał nawet pas bezpieczeństwa, dlatego Romka nie był przypięty.
- Lepszego samochodu w Parmie nie mieli?
- Lancia okazała się i tak nie najgorszym egzemplarzem z tych, które mi zaproponowano w klubie.
- Jasne. Kierowca drugiego samochodu przeżył?
- Tak, ale tez długo wracał do zdrowia. Wydatki na jego leczenie pokryło ubezpieczenie. Oczywiście, ja odpowiadam przed tym człowiekiem, który ucierpiał przeze mnie. Daj Bóg, żeby żył sto lat! Wiele rzeczy wtedy przemyślałem.
- Więcej na dwukierunkowej drodze pan nie pędzi?
- Prowadzę odpowiedzialnie. Sam rozumiem - że przeszedłem po ostrzu noża. Powiodło mi się, że prezes Parmy, w przeszłości lekarz, ma własne centrum rehabilitacyjne. Do niego na badania przyjeżdżali nasi kosmonauci. Mnie tam bardzo pomogli. I po pięciu miesiącach wróciłem na boisko. A kiedy pierwszy raz po tym wypadku usiadłem za kółko, trzęsły mi się nogi…
- Jak pańską brzemienną żonę poinformowali o wypadku?
- Natasza sam coś wyczuła. Całą noc do mnie wydzwaniała, nie mogła się połączyć - telefon był zniszczony. Zadzwoniłem do niej, kiedy przynieśli mi nowy. Urodziła parę dni później po moich przygodach. W ogóle sytuacja była tragiczna: ja w szpitalu, żona na oddziale położniczym, a starszy syn, który został w Biełgorodzie z babciami, zaraził się czymś. Lekarze prawie nie wychodzili z jego Sali, cztery dni o niego walczyli. Znajdował się między życiem i śmiercią.
- Zatrucie?
- Nie wiadomo. Jakiś wirus.
- Pan na Mistrzostwach Świata Juniorów w Malezji także przeżył coś podobnego?
- Stamtąd przyjechałem do Biełgorodu. Tutaj mnie ratowali. Ale nie było zagrożenia życia.
- Co się stało?
- Nikt nie wiedział. Przyplątała się jakaś zaraza. Obudziłem się w nocy z kolką. Bolało coraz bardziej i bardziej. Wezwali neonatologa. A ten bez ceremonii, wiezie mnie do szpitala. Lekarze zrobili badania - w zasadzie wszystko w porządku. Ale położyli mnie w ośmioosobowej sali. Zdecydowali trzymać w zamknięciu parę tygodni i to wszystko. Zarządzili kwarantannę. Żadnej uwagi. Leżałem na parterze. No i uciekłem przez okno, nikogo nie uprzedzając.
- W Argentynie z reprezentacją prawie nie rozbiliście się samolotem…
- 2002 rok, Mistrzostwa Świata. Wystartowaliśmy okropnie. Do drugiej rundy przebiliśmy się cudem - w kilku meczach wynik powinien był wypaść z dokładnością do liczby rozegranych partii. I udało się nam. Z Buenos Aires lecieliśmy do Cordoby. Samolot dwa razy prawie spadł. Pierwszy raz wpadliśmy w chmurę burzową, z której nie mogliśmy wylecieć przez piętnaście minut. Wszystko było tak, jak w kiepskich amerykańskich filmach - stewardessy biegają po wnętrzu, światło gaśnie, z luków lecą walizki…
- Krzyki?
- Przeciwnie, wszyscy milczeli. I przez to było jeszcze straszniej. A Cordoba jest położona na skraju Pampy - argentyńskich stepów. I przy lądowaniu nakryła nas burza piaskowa. Widziałem ścianę brązowego pyłu, która nadciągała w naszym kierunku. I tutaj się zaczęła prawdziwa panika. Znowu lecą walizki, samolotem jakby rzuciło o podłogę. Myślałem wtedy, że się rozbijemy.
- Straszne.
- Kiedy w końcu usiedliśmy. Szypulin poszedł do kabiny pilotów. Potem nam opowiadał - ci bladzi, ręce im drżą, a na pytanie: „Co to było?!”, mówią: „Katastrofa!”. Po tym emocjonującym locie, kiedy się prawie "posra**śmy", zagraliśmy jak umiemy - i doszliśmy do finału, gdzie w pięciu setach przegraliśmy z Brazylijczykami.
- Ktoś szczególnie źle zniósł przelot?
- My wszyscy to odchorowywaliśmy. Kiedy wydostaliśmy się z samolotu, palić zaczęli wszyscy, nawet ci, którzy wcześniej nie brali papierosów do ust.
- I pan też?
- Ja od dawna palę.
- Nie przeszkadza to w grze?
- W każdym razie nie przeszkadzało do tej pory. Ale teraz wszystko - rzucam. Trzeba podreperować zdrowie. Bo jednak papierosy też wpływają na problemy z sercem?
- A przed Olimpiadą rzucił pan?
- Na jakiś czas.
- Pewien sztangista powiedział: „Szczęście - to móc chodzić po schodach, bez bólu w kolanach”. Jak pan pojmuje słowo - szczęście?
- Mieszkać we własnym domu. Blisko natury. Obok bawią się dzieci. Niedaleko jezioro. Rankiem wsłuchujesz się w śpiew ptaków, zabierasz wędkę - i łowisz. Idylla…
- Dom buduje pan od dawna?
- Od 20011 roku. Na razie gotowa jest tylko sauna. I to nie całkiem. Ale chcemy Nowy Rok przywitać właśnie tam. Teraz chłopcy wykańczają banię, kładą płytki, stawiają komin, robią elewację, wstawiają okna, wiercą świetliki w dachu. Mam nadzieję, że zdążymy przed 31.
- Nie prościej świętować w innym miejscu?
- Bardzo chcemy właśnie w bani! Żeby i poparzyć się, i poświętować, przekąsić szaszłyki z grilla.
- Będzie wielu gości?
- Będą wszyscy krewni - piętnaście osób.
- A przyjaciele siatkarze?
- Oni witają Nowy Rok w domach. W końcu to rodzinne święto.
- To nie przeszkodziło kiedyś Szypulinowi zapędzić zespołu na zgrupowanie do Holandii 31 grudnia…
- Pamiętam, pamiętam. Ale chłopcy odnieśli się ze zrozumieniem do tamtej sytuacji. Przecież już 6 stycznia w Leipzig startował turniej kwalifikacyjny na Igrzyska Olimpijskie w Atenach. W ciągu pięciu dni - pięć meczów, przy czym tylko zwycięzca otrzymywał kalifikację olimpijską. Dlatego w noworoczną noc zawodnicy i sztab trenerski zebrali się w hotelowej sali. Składaliśmy sobie życzenia, wypili po pół kieliszka szampana - i poszli spać.
… Powoli się żegnaliśmy. Na koniec spytaliśmy - zagra Tietiuchin w final-six Pucharu Rosji, który zaczyna się za dwa dni?
A on smutno pokręcił głową.
- Wykluczone. Nie ma szans.
Wróciliśmy do Moskwy. I byliśmy wstrząśnięci - „Biełogorie” wypuściło Tietiuchina przeciw krasnodarskiemu „Dynamo” i nowosybirskiemu „Lokomotiwowi”. Niech tam, że to tylko krótka zmiana, że spędził na boisku tylko kilka minut, - ale mimo wszystko!
Zaryzykował Tietiuchin. Zaryzykował Szypulin, skonsultowawszy się z lekarzami.
Dając nadzieję, że na Sergiusza będziemy mogli jeszcze popatrzeć jak na zawodnika. Nie legendarnego siatkarza, uczestnika pięciu Olimpiad. Na grającego!
Rozmawiali: Jerzy Gołyszak i Aleksander Krużkow.
Wywiad w języku rosyjskim:
http://www.volley.ru/news/5832/
Tłumaczył: sb_slav