Reprezentacja Rosji mężczyzn
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Ech... Jak znam sprawę, to zaczną się teraz po porażce Rosjan w półfinale ME dziennikarskie (i kibicowskie) dywagacje: czy Rosję rzeczywiście stać na zdominowanie światowej siatkówki w najbliższych latach? Czy może tak się już w ogóle nie stanie, bo wróciły w tym meczu przeklęte miazmaty rosyjskiej przeszłości: stara, "dobra" Rosja, gromiąca rywali w przedbiegach - i przegrywająca mecze o decydującą stawkę?
Ble, ble, ble. Idiotyczne stawianie sprawy. Oczywiście, że Rosję stać na zdominowanie światowej siatkówki w najbliższych latach. Jeden mecz niczego tutaj nie zmienia - w dodatku, mecz wypuszczony po tie-breaku, z piłkami meczowymi dla Rosjan w czwartym secie, oraz, co najważniejsze, przegrany po arcyproblematycznej końcowej decyzji sędziego na niekorzyść Sbornej...
Tym bardziej, że męska reprezentacja Rosji grała w tym roku fantastycznie. I myślę tutaj o "całokształcie", nie tylko o głównej, seniorskiej reprezentacji tego kraju... Przecież: była L*ga Ś****owa, ale potem Rosja dołożyła mistrzostwo świata juniorów i złoto na Uniwersjadzie. Wygrywała dotąd - pomijam oczywiście nieoficjalne turnieje jak MHW - kompletnie wszystko!
Porażka? Mogła się zdarzyć. Zresztą, cóż, wiadomo, wcześniej czy później musi się zdarzyć każdemu...
Ale to niczego nie zmienia. Rosja dysponuje potencjałem, który pozwala jej myśleć o dominacji w siatkówce halowej na świecie w najbliższych latach. Zawsze tak było - Rosjanie mieli taki potencjał w latach 50. i 60. , 70. i 80., 90. i teraz... Jasne, że zazwyczaj go nie wykorzystywali, ale - sam w sobie - jednak go mają.
Zresztą... poczekajmy. Nie ma co teraz dywagować. Teraz będzie najważniejszy turniej tego roku - PŚ i potem już olimpiada. I to od miejsc zdobytych na tych zawodach będzie zależeć, kto tak naprawdę będzie się "śmiał ostatni" w światowej siatkówce.
I Rosja oczywiście nie musi być wcale już górą. Ale: szanse ma wciąż bezdyskusyjne.
Ble, ble, ble. Idiotyczne stawianie sprawy. Oczywiście, że Rosję stać na zdominowanie światowej siatkówki w najbliższych latach. Jeden mecz niczego tutaj nie zmienia - w dodatku, mecz wypuszczony po tie-breaku, z piłkami meczowymi dla Rosjan w czwartym secie, oraz, co najważniejsze, przegrany po arcyproblematycznej końcowej decyzji sędziego na niekorzyść Sbornej...
Tym bardziej, że męska reprezentacja Rosji grała w tym roku fantastycznie. I myślę tutaj o "całokształcie", nie tylko o głównej, seniorskiej reprezentacji tego kraju... Przecież: była L*ga Ś****owa, ale potem Rosja dołożyła mistrzostwo świata juniorów i złoto na Uniwersjadzie. Wygrywała dotąd - pomijam oczywiście nieoficjalne turnieje jak MHW - kompletnie wszystko!
Porażka? Mogła się zdarzyć. Zresztą, cóż, wiadomo, wcześniej czy później musi się zdarzyć każdemu...
Ale to niczego nie zmienia. Rosja dysponuje potencjałem, który pozwala jej myśleć o dominacji w siatkówce halowej na świecie w najbliższych latach. Zawsze tak było - Rosjanie mieli taki potencjał w latach 50. i 60. , 70. i 80., 90. i teraz... Jasne, że zazwyczaj go nie wykorzystywali, ale - sam w sobie - jednak go mają.
Zresztą... poczekajmy. Nie ma co teraz dywagować. Teraz będzie najważniejszy turniej tego roku - PŚ i potem już olimpiada. I to od miejsc zdobytych na tych zawodach będzie zależeć, kto tak naprawdę będzie się "śmiał ostatni" w światowej siatkówce.
I Rosja oczywiście nie musi być wcale już górą. Ale: szanse ma wciąż bezdyskusyjne.
'Życie jest znośne wyłącznie dzięki naszej wierze w złudzenia. To wiara w rzeczywistość zawsze nas pogrąża.'
R. Flanagan 'Ścieżki Północy'
R. Flanagan 'Ścieżki Północy'
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Akurat szans na triumf w PŚ mogą nie mieć, jeśli nie dostaną dzikiej karty
"To jest Olsztyn. Moje miasto. Mój klub."
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Tak, zgadza się, wiem Oczywiście, pisałem jednak ogólnie: w sensie, że PŚ to najważniejsza impreza w tym roku - z Rosją czy bez; i że sukces odniesiony na tym turnieju - czy też na IO - będzie miał decydujące znaczenie dla ustalenia kto "rządzi" w światowej siatkówce.Chal pisze:Akurat szans na triumf w PŚ mogą nie mieć, jeśli nie dostaną dzikiej karty
Jedna L*ga Ś****owa w wykonaniu Rosjan (nawet plus te inne turnieje) to jednak za mało na potwierdzenie aspiracji do światowej dominacji...
'Życie jest znośne wyłącznie dzięki naszej wierze w złudzenia. To wiara w rzeczywistość zawsze nas pogrąża.'
R. Flanagan 'Ścieżki Północy'
R. Flanagan 'Ścieżki Północy'
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Mi sie wydaje ze przy rozdawaniu dzikiej karty do PS znaczenie bedzie miało to ze Rosja i Polska startowaly o przejeciu PS a w koncu przy duzym kontrowersjach FIVB zostawilo turniej Japończykom
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Męska reprezentacja Rosji fantastycznie wypadła w tym roku. L*ga Ś****owa i Puchar Świata - wspaniałe wyniki i bardzo udany rok, i nie może zmienić tej całościowej oceny (bądź co bądź niewielki, obiektywnie patrząc) "niewypał" na mistrzostwach Europy.
A przecież - przypominam - Rosjanie dołożyli do tego jeszcze złoto Uniwersjady i juniorskich mistrzostw świata. Czyli aż trzy różne rosyjskie ekipy narodowe zagrały w tym roku wyśmienicie.
Gratulacje. W tej chwili im się należą.
W męskiej siatkówce ostatnich dziesięcioleci można wyróżnić dość wyraźne i regularne dekady dominacji poszczególnych drużyn. O ile lata 80. to dekada "amerykańska", lata 90. - "włoska", to pierwsze dziesięciolecie nowego milenium było erą "brazylijską". Narzuca się więc trochę pytanie: czy nastąpi teraz dekada (?) "rosyjska"?
Nie wiem! Siatkarska czołówka coraz bardziej się poszerza i wyrównuje. Rosjanie wysunęli się teraz o maleńki krok do przodu, mając w kieszeni pierwszy ważny tytuł tej dekady - złoto Pucharu Świata 2011. Ale walka o tytuł hegemona będzie się przecież rozstrzygać na kolejnych zawodach w 2015 i 2019 roku, na MŚ w latach 2014 i 2018 i przede wszystkim na igrzyskach w 2012, 2016 i 2020 roku...
Kto więc wie, co jeszcze nastąpi?
A przecież - przypominam - Rosjanie dołożyli do tego jeszcze złoto Uniwersjady i juniorskich mistrzostw świata. Czyli aż trzy różne rosyjskie ekipy narodowe zagrały w tym roku wyśmienicie.
Gratulacje. W tej chwili im się należą.
W męskiej siatkówce ostatnich dziesięcioleci można wyróżnić dość wyraźne i regularne dekady dominacji poszczególnych drużyn. O ile lata 80. to dekada "amerykańska", lata 90. - "włoska", to pierwsze dziesięciolecie nowego milenium było erą "brazylijską". Narzuca się więc trochę pytanie: czy nastąpi teraz dekada (?) "rosyjska"?
Nie wiem! Siatkarska czołówka coraz bardziej się poszerza i wyrównuje. Rosjanie wysunęli się teraz o maleńki krok do przodu, mając w kieszeni pierwszy ważny tytuł tej dekady - złoto Pucharu Świata 2011. Ale walka o tytuł hegemona będzie się przecież rozstrzygać na kolejnych zawodach w 2015 i 2019 roku, na MŚ w latach 2014 i 2018 i przede wszystkim na igrzyskach w 2012, 2016 i 2020 roku...
Kto więc wie, co jeszcze nastąpi?
'Życie jest znośne wyłącznie dzięki naszej wierze w złudzenia. To wiara w rzeczywistość zawsze nas pogrąża.'
R. Flanagan 'Ścieżki Północy'
R. Flanagan 'Ścieżki Północy'
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Potencjał demograficzny, kasa dla najlepszych siatkarzy i limit obcokrajowców pozwalają stworzyć Rosjanom silną ekipę. Do tego otworzyli się na świat i chwytają wszystkie "nowinki". Moim zdaniem Rosji potrzebny jest kompletny przyjmujący, który w trudniejszych momentach przytrzyma przyjęcie.
Czy nastąpi dekada "rosyjska"?? Chyba nie. Brazylia, Włochy, nieprzewidywalna Polska. Dużo również zależy od sytuacji na Kubie. USA przeżywa regres("złoci" z Pekinu odchodzą, a następców brak).
Czy nastąpi dekada "rosyjska"?? Chyba nie. Brazylia, Włochy, nieprzewidywalna Polska. Dużo również zależy od sytuacji na Kubie. USA przeżywa regres("złoci" z Pekinu odchodzą, a następców brak).
,,Kiedyś... kiedyś przed laty, kiedy pisałem taką analizę dla Gazety Wyborczej napisało mi się: Co by było, gdyby nie było Piotra Gruszki? Otóż trzeba byłoby go wymyślić!" - Zdzisław Ambroziak
Rozmowa z dr. Fabio Rizollini'm xD
Rozmowa z dr. Fabio Rizollini'm xD
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Alekna podał kadre na LŚ
Rozgrywający:
Siergiej Grankin (Dynamo Moskwa)
Siergiej Makarow (Fakieł Nowyj Urengoj)
Konstantin Uszakow (Kuzbass Kemerowo)
Aleksander Butko (Lokomotiv Nowosybirsk)
Igor Kobzar (Gazprom-Jugra Surgut)
Atakujący:
Paweł Krugłow (Dynamo Moskwa)
Maksim Michajłow (Zenit Kazań)
Paweł Moroz (Kuzbass Kemerowo)
Środkowi:
Aleksander Abrosimow (Fakieł Nowyj Urengoj)
Nikołaj Apalikow (Zenit Kazań)
Dmitrij Muserski (Lokomotiv Biełgorod)
Dmitrij Szczerbinin (Dynamo Moskwa)
Aleksander Wołkow (Zenit Kazań)
Aleksiej Kazakow (Ural Ufa)
Przyjmujący:
Denis Birjukow (Lokomotiv Nowosybirsk)
Taras Chtiej (Lokomotiv Biełgorod)
Jewgienij Siwożelez (Zenit Kazań)
Siergiej Tietiuchin (Lokomotiv Biełgorod)
Jurij Bierieżko (Zenit Kazań)
Dmitrij Ilinych (Lokomotiv Biełgorod)
Aleksiej Rodiczew (Gazprom-Jugra Surgut)
Paweł Abramow (Iskra Odincowo)
Libero:
Aleksander Sokołow (Fakieł Nowyj Urengoj)
Aleksiej Obmoczajew (Zenit Kazań)
Aleksiej Wierbow (Iskra Odincowo)
Nawet w tak mocnej reprezentacji widac powracanie do weteranow w sezonie olimpijskim. Abramow, Tietiuchin, Werbow, Kazakow, nawet Uszakow.
Rozgrywający:
Siergiej Grankin (Dynamo Moskwa)
Siergiej Makarow (Fakieł Nowyj Urengoj)
Konstantin Uszakow (Kuzbass Kemerowo)
Aleksander Butko (Lokomotiv Nowosybirsk)
Igor Kobzar (Gazprom-Jugra Surgut)
Atakujący:
Paweł Krugłow (Dynamo Moskwa)
Maksim Michajłow (Zenit Kazań)
Paweł Moroz (Kuzbass Kemerowo)
Środkowi:
Aleksander Abrosimow (Fakieł Nowyj Urengoj)
Nikołaj Apalikow (Zenit Kazań)
Dmitrij Muserski (Lokomotiv Biełgorod)
Dmitrij Szczerbinin (Dynamo Moskwa)
Aleksander Wołkow (Zenit Kazań)
Aleksiej Kazakow (Ural Ufa)
Przyjmujący:
Denis Birjukow (Lokomotiv Nowosybirsk)
Taras Chtiej (Lokomotiv Biełgorod)
Jewgienij Siwożelez (Zenit Kazań)
Siergiej Tietiuchin (Lokomotiv Biełgorod)
Jurij Bierieżko (Zenit Kazań)
Dmitrij Ilinych (Lokomotiv Biełgorod)
Aleksiej Rodiczew (Gazprom-Jugra Surgut)
Paweł Abramow (Iskra Odincowo)
Libero:
Aleksander Sokołow (Fakieł Nowyj Urengoj)
Aleksiej Obmoczajew (Zenit Kazań)
Aleksiej Wierbow (Iskra Odincowo)
Nawet w tak mocnej reprezentacji widac powracanie do weteranow w sezonie olimpijskim. Abramow, Tietiuchin, Werbow, Kazakow, nawet Uszakow.
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Wow, tegoroczne powołania pełne niespodzianek. Werbow, Abramow, nawet Kazakow!! Fajnie ich będzie zobaczyć, ale czytając te nazwiska aż słyszy się szczęk zbroi gotowych do walki na całego Już nie mogę się doczekać Igrzysk, bo od czterech lat mam tę drzazgę w sercu wbitą przez Włochów...
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Alekna daje odpoczac swoim asom i na pierwszy turniej LŚ nie zabiera Michajłowa, Grankina, Butki, Chtieja, Wołkowa, Biriukowa, Tietiuchina i Apalikowa, czyli de facto pierwszego składu. Zgoła inna taktyka niz AA.
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Sam Alekna też zresztą nie jedzie
1971, 1972, 1974, 1975, 2012, 2013
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Może zamiast pisać kto nie jedzie warto zobaczyć kto jedzie na pierwszy turniej do Hamamatsu:
Rozgrywający:
Igor Kobzar
Konstantin Uszakow
Przyjmujący:
Dmitrij Ilinych
Jewgienij Siwożelez
Jurij Bierieżko
Aleksiej Rodiczew
Środkowi:
Dmitrij Muserski
Dmitrij Szczerbinin
Aleksander Abrosimow
Atakujący:
Paweł Moroz
Paweł Krugłow
Libero:
Aleksiej Obmoczajew
Drużynę w Hamamatsu będzie prowadził Sergio Busato - asystent Alekny.
Rozgrywający:
Igor Kobzar
Konstantin Uszakow
Przyjmujący:
Dmitrij Ilinych
Jewgienij Siwożelez
Jurij Bierieżko
Aleksiej Rodiczew
Środkowi:
Dmitrij Muserski
Dmitrij Szczerbinin
Aleksander Abrosimow
Atakujący:
Paweł Moroz
Paweł Krugłow
Libero:
Aleksiej Obmoczajew
Drużynę w Hamamatsu będzie prowadził Sergio Busato - asystent Alekny.
-
- Posty: 16
- Rejestracja: 25 maja 2012, o 17:06
- Płeć: M
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Werbow jest dla Ciebie niespodzianką? A czemuż to?OlaMleko pisze:Wow, tegoroczne powołania pełne niespodzianek. Werbow, Abramow, nawet Kazakow!!
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Zapewne temuż, że od bodaj dwóch czy trzech sezonów jest skonfliktowany z trenerem i nie dostawał powołania.Luis Garcia pisze:Werbow jest dla Ciebie niespodzianką? A czemuż to?OlaMleko pisze:Wow, tegoroczne powołania pełne niespodzianek. Werbow, Abramow, nawet Kazakow!!
-
- Posty: 16
- Rejestracja: 25 maja 2012, o 17:06
- Płeć: M
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
A o co im poszło?
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Teraz już nie pamiętam, ale chyba o stosunek do gry w reprezentacji. Wydaje mi się, że Werbow kiedyś zgłosił chęć odpoczynku od kadry, czy od jakiegoś turnieju, a Alekno jest zdania, że w grę w reprezentacji trzeba być zaangażowanym na 100% i to on a nie zawodnik, ma decydować o wolnym dla niego. I przestał go powoływać. Może ktoś wie coś więcej na ten temat, ale o ile pamiętam, było właśnie coś takiego z Werbowem.Luis Garcia pisze:A o co im poszło?
-
- Posty: 16
- Rejestracja: 25 maja 2012, o 17:06
- Płeć: M
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Heh, a ja myślałem że nie występował w zeszłym roku w kadrze z powodu kontuzji.
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
A mi się wydaje, że Alekno stwierdził, że gra w kadrze Rosji to zaszczyt i nie będzie z tego korzyści pieniężnych i właśnie Verbov jako jeden z pierwszych wyraził chęć gry w kadrze... Czy potem wynikł konflikt, to nie wiem, ale właśnie chyba kontuzja mu przeszkodziła w grze...
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Kiedy Chtiej ogłosił zakończenie kariery ? bo chyba coś przeoczyłem
Alkohol konserwuje wszystko prócz tajemnic
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Jeszcze nie zakończył, ale pogra już niedługo.
Nie bądź burakiem, nie przenoś kibolskich zwyczajów na hale. Kibicować można kulturalnie, bądź fair-nie gwiżdż na przeciwników twojej drużyny.
"Resovia jest naszym ZENITEM" - @Idz
"Resovia jest naszą Barceloną(FCB)" - WD-40
"Resovia jest naszym ZENITEM" - @Idz
"Resovia jest naszą Barceloną(FCB)" - WD-40
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Na onecie podali że już zakończył i właśnie dlatego pytam. 30 lat więc dziadkiem nie jest.sb.slav pisze:Jeszcze nie zakończył, ale pogra już niedługo.
Alkohol konserwuje wszystko prócz tajemnic
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Alekno w jednym z wywiadów powiedział, że Tietiuchin i Chtiej kończą reprezentacyjną karierę.Klawy pisze: Na onecie podali że już zakończył i właśnie dlatego pytam. 30 lat więc dziadkiem nie jest.
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
No to mamy potwierdzenie
http://eurosport.onet.pl/siatkowka/wlad ... omosc.html
http://eurosport.onet.pl/siatkowka/wlad ... omosc.html
Re: Superliga mężczyzn 2012/2013
O zdobyciu Mistrzostwa Olimpijskiego, o relacjach z podopiecznymi, o piętnie "wiecznie drugiego" i radzeniu sobie ze stresem - o wszystkim tym przeczytacie w bardzo ciekawym wywiadzie z Włodzimierzem Alekno - najlepszym trenerem w Rosji mijającego roku według dziennikarzy portalu Sport-Ekspres, który pozwoliłem sobie przetłumaczyć i zamieścić tutaj, miłego czytania.
Bardzo wielki trener(wywiad z Włodzimierzem Alekno)
To, że Włodzimierz Alekno zostanie trenerem roku według dziennikarzy "Sport-Ekspresu" stało się jasne zaraz po tym, jak w finale Olimpiady nasza męska reprezentacja właśnie dzięki zmianom poczynionym w grze przez jej szkoleniowca, złamała opór Brazylijczyków - i odniosła najgłośniejsze zwycięstwo w historii rosyjskiego sportu w 21 wieku.
Alekno stał się podobny legendarnym bohaterom starodawnych bylin. Jego ruchy płynne i niespieszne, lecz łatwo za nimi dostrzec niedźwiedzią siłę i zdolność do błyskawicznej reakcji. W odróżnieniu do Ilii Muromca, Włodzimierzowi Romanowiczowi nie przyszło czekać na swoje zwycięstwa trzydziestu i trzech lat. Przyczyna była prosta: nigdy nie siedział on z założonymi rękami, a zamiast tego obijał się boleśnie na treningach, przegrywał złote meczbole, zdobywał doświadczenie. W pewnym momencie sam Alekno oświadczył: "Zmęczyło mnie bycie ciągle drugim".
A potem wszystko się zmieniło. Widocznie swój zapas pecha szkoleniowiec wyczerpał - i zabrał do hurtowego zdobywania wcześniej wymykających mu się z rąk trofeów oraz wygrywania meczów-klejnotów z wywołującymi zawał, jednak niezmiennie zwycięskimi końcówkami. Ktoś powie - powiodło mu się. Na przykład, gdyby Tietiuchin nie zagrał genialnej końcówki w trzecim secie finału Olimpiady - złote medale nie zawisłyby na szyjach Rosjan. Powiodło się, nikt nie zaprzecza. Tietiuchin na posłanie tych decydujących asów zasłużył całą swoją fenomenalną karierą, swoim fanatycznym poświęceniem się sprawie... Więc trudno tu mówić wyłącznie o powodzeniu. Prędzej - o wykraczającym poza wszelkie przedziały mistrzostwie, które u genialnych sportowców przejawia się przede wszystkim w tym, że najwyższy poziom prezentują oni właśnie w takich właśnie historycznych momentach.
To samo można powtórzyć w odniesieniu do Alekno. Człowiek, którego nie złamały liczne ciosy losu i w najcięższych sytuacjach kontynuował walkę szukając drogi do zwycięstwa, zasługuje na szacunek i podziw. A umiejętność schwytania fortuny za ogon i trzymania, trzymania, trzymania jej uściskiem herosa - jest cechą wielkiego trenera.
"W roszadzie Michajłow - Muserskij nie ma niczego genialnego"
- W kończącym się roku mistrzowie w trenerskim fachu w naszym kraju pokazali się w blasku sławy: Fabio Capello na czele reprezentacji piłkarzy wygrał wszystko i niczego nie zaniedbał na oficjalnym poziomie, hokeiści pod kierownictwem Zinetuły Bilaletdinowa okazali się najmocniejsi na mistrzostwach świata i na niedawno zakończonym Pucharze Pierwszej Dywizji, koszykarze Davida Blatta pierwszy raz w historii rosyjskiego basketu zdobyli medale olimpijskie. Ale nawet przy tylu wspaniałych osiągnięciach, wśród tylu wspaniałych szkoleniowców w ankiecie dziennikarzy "SE" zwyciężył właśnie pan. Przyjemne uczucie?
- Korzystając z okazji, chcę podziękować wszystkim dziennikarzom, którzy wzięli udział w głosowaniu. Dla mnie takie wyróżnienie rzeczywiście jest cenne. Dziennikarze - to kategoria ludzi, która ma prawo tak do pozytywnej jak i do negatywnej oceny metod pracy trenera. I w moim życiu spotkałem się z oboma przypadkami oceny mojej pracy. Cóż, takie jest życie ludzi związanych ze sportem, i dzisiaj czuję tę specyfikę silniej niż pozostali. Dlatego, kiedy twoją pracę doceniają właśnie dziennikarze - wśród których znajdują się ci, którzy wcześniej w ciebie nie wierzyli - to odczuwasz satysfakcję, nie będę krył się z tym uczuciem. Tym bardziej okazać się najlepszym wśród tylu znakomitych specjalistów. Dlatego też - jeszcze raz wielkie podziękowania wszystkim wam.
- A czy jest jakiś szkoleniowiec, który byłby dla pana punktem odniesienia w pańskiej profesji?
- Chyba nie ma takiego. U każdego klasowego szkoleniowca są indywidualne, przynależne tylko jemu cechy. I próby kopiowania tych cech - to bezmyślność. Ja jestem po-swojemu głęboko wierzącym człowiekiem. I uważam, że bardzo wiele w naszym trenerskim fachu zależy od Bożej woli. Wystarczy jeden epizod, żeby bliskie zwycięstwo przeobraziło się w klęskę, i na odwrót. I mówię teraz nie tylko o finale Olimpiady... Oto na przykład wielu po meczu o złoto zaczęło mówić: jak doskonale spisał się Alekno, kiedy zmienił miejscami Muserskiego i Michajłowa. W rzeczywistości jednak nie było w tym posunięciu żadnej genialnej trenerskiej decyzji! Taka roszada sama prosiła się o wprowadzenie, i ja od rozpoczęcia meczu trzymałem ją, jako opcję w umyśle. Było to w rzeczywistości bardzo proste i logiczne strategiczne posunięcie. Jedynym, czego wtedy wymagała ode mnie sytuacja była - odwaga w podjęciu decyzji. I oto teraz tę odwagę poczytują za coś nadludzkiego.
Często odczuwam - wewnątrz, w odpowiednim momencie dosłownie rozbrzmiewa we mnie jakiś przenikliwy głos mówiący: trzeba postąpić właśnie w ten sposób. Oczywiście, że tak jak na początku kariery często się mylę. I nie skrywam tego. Ale przy tym nie myślę sobie: a jaką decyzję w podobnej sytuacji podjąby ten czy inny wielki szkoleniowiec? Chociaż, na przykład, z zachwytem odnoszę się do Wiaczesława Płatonowa. To, na ile udanie potrafił on budować psychologiczne relacje ze swoimi podopiecznymi, jest warte naśladowania.
Także ja nigdy nie mówiłem i nie będę mówić o sobie - jak powiadają, "jestem wielki". Nie, oczywiście. Co do tego nie przekoloryzowuję, a rzeczywiście szczerze tak myślę. Wielu rzeczy jeszcze nie wiem, wiele komponentów wymaga doskonalenia. I jawiąc się teraz złotym medalistą olimpijskim, zwycięzcą Ligi Mistrzów i pięciu Mistrzostw Rosji, mimo tego przed każdym meczem stresuję się, dosłownie jak przed pierwszym pojedynkiem w karierze.
"Porażki pamiętam znacznie dłużej niż zwycięstwa "
- Wracając do tematu olimpijskiego finału: zdecydować się na rotację Muserskij - Michajłow było panu tak czy inaczej trudno?
- Brazylijczycy w meczach z nami - czy to w grupie, czy w finale - stosowali jedną strategię. Zatrzymać Michajłowa. Mojego oponenta w trenerskim fachu nie interesowało, jak zagrają Tietiuchin czy Muserskij. No, może jeszcze, co do Wołkowa Berdnardhino poświęcał oddzielne uwagi... Także, kiedy my pomieszaliśmy naszym przeciwnikom szyki w ich początkowej strategii, Brazylijczycy stracili głowę.
- Ciężki jest trenerski chleb, a często także i gorzki. Niekiedy dystans między tryumfem a tragedią - to jedna-jedyna akcja w meczu. W naszej karierze był długi okres, kiedy najważniejszy, ostatni zwycięski mecz wymykał się naszym zawodnikom. Co sprawiło, że udało się zmienić tę tendencję? Przecież przez ostatnie parę sezonów reprezentacja i "Zenit" pod Pańską komendą wygrały wszystkie liczące się tie-breaki, co do jednego...
- Osobiście, właśnie, dlatego nie zgadzałem się z krytycznymi ocenami niektórych dziennikarzy. Rozumie się, że główne kryterium sukcesu w sporcie - to zwycięstwo. To niepisane prawo i nie ma co się temu sprzeciwiać. Teraz oto wszyscy mówią o zamianie Muserskij - Michajłow w finale - ale gdyby Sergiusz Tietiuchin nie wyszedł na zagrywkę przy wyniku 20:22 nikt by o tej rotacji nie wspominał. A dokładniej, wspominaliby - lecz w całkowicie innym kontekście. Powiedzieliby, Alekno zaryzykował i pomylił się. Cóż, ten nacisk, presja, że mylić się nie można - to część profesji. Jeśli nie byłbym na to gotowy - powinienem odejść od kierowania zespołem i zacząć handlować gazetami.
A pamięta pan pechowe, krajowe Mistrzostwa Europy, kiedy przy piłce meczowej w czwartym secie nie skończyliśmy przechodzącej piłki? Albo końcówkę tie-breaka tego pojedynku? Ja wcześniej uprzedziłem jednego z naszych zawodników: "rozegranie pójdzie w taki sposób, atakować będzie dokładnie ten zawodnik przeciwników i dokładnie w tym kierunku". Tak się właśnie stało - lecz nasz reprezentant postawił blok w zupełnie innym miejscu siatki... To znaczy, ja nawet będąc jeszcze młodym i niedoświadczonym trenerem, w istocie zrobiłem wszystko jak należy. Lecz wtedy brakowało mi po prostu autorytetu wśród podopiecznych. I tak czy inaczej byłem winny... Teraz powtórka takiej sytuacji byłaby niemożliwa - chłopcy całkowicie i w pełni mi ufają. Obecnie mogę w większym stopniu wpłynąć na przebieg meczu - i to także jedno z osiągnięć naszego sukcesu.
Pod wieloma względami po tym finale w Moskwie przemyślałem swoje podejście do pracy. Akcji, podobnej do tej, która pozbawiła nas mistrzostwa nie można "wytrenować". Bez różnicy, ile czasu spędzisz w sali na treningu, nigdy nie będziesz w stanie zagrać stu na sto mocnych zagrywek dokładnie pod linię... Biorąc to pod uwagę, w mojej pracy z podopiecznymi skoncentrowałem się na powtarzaniu najprostszych elementów siatkarskiego rzemiosła.
- A jak odnosi się pan do znanego powiedzenia: "Wygrywa zespół, przegrywa trener"?
- Bez emocji. Uważam, że to sprawiedliwe podejście. Dlatego, że grupowa odpowiedzialność - to nic więcej jak jedna z form braku jakiekolwiek odpowiedzialności. Grupowa odpowiedzialność znana z komunizmu do niczego dobrego nie doprowadziła. Odpowiadać za osiągnięty rezultat powinien jeden człowiek.
- Sądząc po pańskich osiągnięciach, umiejętność zwyciężania w końcówkach setów i meczów można wyćwiczyć dokładnie w ten sam sposób, jak każdy inny element sztuki siatkarskiej. Zgadza się?
- Wie pan, znużyło mnie w pewnym momencie bycie "wiecznie drugim". Chociaż, z drugiej strony, dla kogoś innego srebrne medale - to szczyt osiągnięć, do którego można dążyć całe życie. Dziesiątki zespołów marzą, by zagrać w finale olimpijskim, Pucharu Świata czy Mistrzostw Europy. Lecz jeśli nie byłaby wywierana na nas taka potężna presja, jeśli wszyscy nie byliby przekonani, że nasz zespół osiągnął poziom, przy którym drugie miejsce - to porażka, być może nie byłoby i olimpijskiego złota.
- Co jeszcze w ciągu ostatnich kilku latach zmieniło się w pana podejściu do pracy?
- Myślę, że zacząłem lepiej rozumieć zawodników. Obecnie w Rosji łatwo być trenerem-dyktatorem. Jakimś Pinochetem, który dusi i dławi podopiecznych swoim autorytetem i wolą. W Europie, nawiasem mówiąc, takie podejście jest prawie niemożliwe...
Ja sam staram się trzymać z chłopcami odpowiedni dystans. Na sali - być surowym i maksymalnie wymagającym, po treningu - otwartym na rozmowy. Jeśli zawodnicy poza boiskiem mogą czasem nawet pożartować ze swojego trenera - to znaczy, że w zespole panuje odpowiednia, zdrowa atmosfera. Przy tym, kiedy zaczyna się trening albo mecz - żarty muszą się skończyć. Wydaje mi się, że właśnie taki model współpracy i wzajemnych relacji trener-zawodnicy jest optymalny.
Dodatkowo teraz zacząłem także lepiej kontrolować emocje. Oczywiście, wewnątrz tak samo jak wcześniej wszystko we mnie wrze. Staram się jednak nie okazywać zbyt wielkich emocji i nie pokazywać wzburzenia zawodnikom. Tak, to stres.
"Bardzo długo przeżywam porażki, nie mogę "odpuścić" sytuacji... "
- A zwycięstwa pozostają w pańskiej pamięci równie długo?
- (Śmieje się) Niestety, nie. Zapominam bardzo szybko. Także muszę nad sobą jeszcze długo pracować.
"Cały sztab reprezentacji przyczynił się do zwycięstwa w takim samym stopniu, co ja"
- Wspomniał pan o presji kibiców oraz mediów, która ciążyła nad zespołem i której musiała sprostać reprezentacja. Nasz zespół został zakładnikiem własnej doskonałej gry dokładnie w rok poprzedzający Olimpiadę? Nie można jednak przegrywać specjalnie, by jechać na główny turniej, jako czarny koń...
- Wie pan, kiedy zaczyna się mecz - nie myśli się o tym, na ile ważny jest to pojedynek. Po prostu wykonujesz swoją trenerską pracę najlepiej jak potrafisz. Kiedy ktoś ze związku lub sponsorów przychodzi przed meczem do szatni i obiecuje premię - to w rzeczywistości nie działa. Ni-gdy! Przeciwnie, może tylko pogorszyć sytuację. Dlatego zawsze staram się odciągnąć zawodników od myślenia o ostatecznym celu, a tylko by skupili się na następnym meczu. I sam postępuję tak samo. Przed fazą play-off Olimpiady myślałem nie o rewanżu na Brazylijczykach, a o tym jak pokonać Polaków. Następnie - jak poradzić sobie z Bułgarami, którzy chociaż przyjechali na Igrzyska jak turyści - bez głównego trenera i największej gwiazdy - kruszyli wszystkich bez wyjątku. Także wydaje mi się bezmyślnym pytać o danego przeciwnika, poza tym najbliższym.
- A przy tym bardzo nie lubię dziennikarskich pytań z cyklu: jakie zadania stawiacie sobie na turnieju? Przyjechałem przegrać wszystkie spotkania, poimprezować, kupić pamiątki i jak najszybciej wrócić do domu... Oczywiste, że innego celu niż zwycięstwo nie ma. I, nie boję się tego powiedzieć - nawet zdając sobie sprawę, że w przypadku przegranej moja obietnica będzie mi wypominana. Po prostu teraz nie stać mnie na puste słowa - jak gdy ludzie coś obiecują ale w żaden sposób za swoje słowa nie odpowiadają. Każdy trener, który przed turniejem obiecuje złoto - to szarlatan. Zwyciężać na wielkich turniejach można tylko stopniowo, krok za krokiem. Inaczej nie można. Myśleć o pierwszym miejscu ma sens tylko w tym wypadku, kiedy już doszedłeś do finału. Nie można biec przed karetą - to nie prowadzi do niczego dobrego.
- Jaką rolę w olimpijskim tryumfie odegrał sztab reprezentacji?
- Dziękuję za to pytanie. O tych ludziach można mówić bez końca. Tak, znajdują się oni w cieniu głównego trenera. Ale proszę mi uwierzyć, ich zasługi - nie są mniejsze niż moje. Oni także nie spali po nocach, pracowali do wyczerpania, oddając zespołowi wszystko, co mogli...
Masażyści reprezentacji Ramis Szirijazdanow i Paweł Grewcow podczas każdej naszej przeprowadzki zabierali z sobą dosłownie tony - nie przesadzam - walizek z medykamentami i sprzętem. I jeszcze znajdowali możliwość pomocy zawodnikom.
Mój asystent Sergiusz Aleksiejew ciągle się ze mną spierał, dyskutował, dzielił pomysłami. I jak myślę - tak powinna wyglądać współpraca - nie potrzeba mi pomocnika, który ograniczałby się tylko do wykonywania poleceń. Dopiero spierając się można znaleźć rozwiązanie. Włocha Sergio Buzato zaprosiłem do sztabu z tych samych powodów. Wiem, że jeśli ma swój własny pogląd na daną kwestię - nie będzie się krępował go wypowiedzieć. Mówię: "idziemy na trening" - a on odpowiada: „po co ich jeszcze bardziej obciążać, kiedy ledwo chodzą..." I tak cały czas!
Statystyków reprezentacji - Andrzeja Riazancewa i Jerzego Bułyczewa, - którzy mieszkali nie z nami, zmuszałem żeby o trzeciej w nocy w końcu kładli się spać. Dlatego, że ci ciągle wisieli na skype z Buzato - dopóty, dopóki Włoch nie zasypiał z głową na stole...
Nasi menedżerowie - Roman Stanisławow i Igor Artamonow - robili wszystko, żeby zespół nie martwił się o nic, poza grą w siatkówkę. Stanisławow, rzucił pracę w klubie - nowosybirskim Lokomotiwie, - i pomknął do Londynu znacznie wcześniej, żeby zarezerwować nam salę do ćwiczeń. A rzeczy nieważnych na takich turniejach jak Olimpiada nie ma. Każde zapytanie - bilety, współpraca z federacją - wszystko spoczywało na jego głowie, i on doskonale się spisał.
Nasz sztab był tak zwartym i silnym zespołem, jak i sami zawodnicy. Dziękuję wszystkim, których jeszcze nie wymieniłem: Rzecznikowi prasowemu Włodzimierzowi Stecko, doktorowi Jarosławowi Smakotinowowi... Pamięta pan, ilu było w naszym zespole graczy, występujących z poważnymi kontuzjami: Wołkow, Tietiuchin, Michajłow, Chtiej. I wszyscy oni w rezultacie dzięki staraniom naszego lekarza, i oczywiście także dzięki własnemu niezłomnemu charakterowi zagrali w finale i wnieśli swój wkład w zwycięstwo, bez czego końcowy sukces byłby niemożliwy. Także nie można rozdzielić reprezentacji i jej personelu. To zwycięstwo - jest wspólne.
- Zgadza się pan z wyrażeniem "bohaterski wyczyn" dla określenia tego, co osiągnęli powołani przez pana zawodnicy?
- Ci chłopcy po prostu nie mogli postąpić inaczej. Wie pan, wspomniany Michajłow - człowiek niezwykle duchowo wrażliwy. To Samojed, nie zawsze wierzy w siebie. Ale charakter ma wstrząsający. Myślę, że warto podziękować za to jego mamie. Zdecydowana, wspaniała kobieta - i wychowała wyjątkowo porządnego i skupionego na celu syna.
Albo wziąć Wołkowa. Kiedy mu powiedziałem: "Sasza, opłaca się tak ryzykować? Stawiasz na szalę swoją karierę i zdrowie" odpowiedział mi: "Romanycz, bardzo proszę, nie pozbawiaj mnie mojego marzenia. Nie obchodzi mnie, co będzie potem. Nawet nie zauważysz, że boli mnie kolano, - tylko nie skreślaj z powodu kontuzji". Wspaniały, inteligentny chłopak, z którym zawsze po treningu można porozmawiać o rzeczach, niemających odniesienia do siatkówki... Po każdym spotkaniu odciągali mu z kolana płyn - i on ani razu nie dał po sobie poznać, jak cierpi.
A Tietiuchin? Ta Olimpiada odbiła się na jego zdrowiu tak, że boże wielki! A Chtiej? Tarasowi, przepraszam za wyrażenie, od zastrzyków skamieniały pośladki. W niego wlali całą cysternę medykamentów...
I mimo tylu problemów nikt się nie skarżył. Nikt nie myślał o sobie - tylko o głównym celu. I, nawiasem mówiąc, tak było nie tylko przed Londynem. Całe ostatnie dwa lata czerpałem z pracy z tym zespołem prawdziwą rozkosz. Mogę sobie przypomnieć zaledwie jeden czy dwa przypadki, kiedy byłem niezadowolony z zaangażowania w trening - i zmuszony krzyknąć na zawodników, czy zastosować innego rodzaju motywację do pracy. Chłopcy zmienili się przez ten czas, zaczęli całkiem inaczej odnosić się do występów w reprezentacji.
"Obmoczajew - próżniak, lecz nie tchórz"
- To, jakim okazał się ostatni mecz Tietiuchina w reprezentacyjnym trykocie, skłoniło do przemyśleń o czymś mistycznym i nadprzyrodzonym?
- Cieszę się bardzo, bardzo z tego, że to właśnie Sergiusz przechylił przebieg finału na naszą korzyść. I że na swojej piątej Olimpiadzie w końcu udało mu się osiągnąć sukces, do którego dążył całe swoje życie. Mnie samemu, jako trenerowi szalenie powiodło się, że w decydującym momencie trzeciego seta właśnie Tietiuchin wyszedł na zagrywkę. Ba - nie tylko mnie - całej Rosji! I jemu samemu - także... Opatrzność dała należną mu szansę stać się najlepszym na świecie siatkarzem. I Sergiusz tę szansę wspaniale wykorzystał.
- Więc mimo wszystko, dlaczego pierwsze dwa sety finałowego pojedynku ułożyły się dla nas tak nieszczęśliwie?
- Brazylijczycy są bardziej doświadczeni - dzięki temu wygrywali kluczowe akcje. A do tego, jakkolwiek zabrzmi to pejoratywnie, są lepsi technicznie od nas. Dopasować się do ich stylu gry jest niewiarygodnie ciężko. Ja sam stosowałem przeciw nim trzy różne ustawienia taktyczne. A przede mną jeszcze i Bagnoli eksperymentował z ustawieniem... Kiedy zagrywaliśmy floty, by minimalizować błędy - niszczyli nas. Kiedy zagrywaliśmy siłowo - rezultaty były lepsze, lecz wzrastał procent błędów własnych zespołu. W tych meczach, kiedy zagrywaliśmy dobrze siłowo byliśmy w stanie Brazylijczyków pokonać. Także i mnie to się udawało.
W dodatku - Michajłowa czytali rzeczywiście wspaniale. I do czasu, do pewnego momentu w meczu finałowym wszystko pracowało na ich korzyść. A kiedy Brazylijczykom oddasz inicjatywę i poczują się pewnie - już ich nie zatrzymasz.
- A przecież zatrzymaliśmy...
- Oni po prostu fizycznie nie byli w stanie dosięgnąć Muserskiego. Nie Przestroili się na niego. I kiedy mniej więcej zorientowali się jak w tej nowej sytuacji pracować w obronie i zaczęli stawać tam gdzie trzeba, Demetriusz nabrał takiej pewności, że żadna, nawet najgenialniejsza obrona z Sergio na czele, nie zdołała go zatrzymać. Brazylijczycy zostali zmuszeni przenieść swoją uwagę na Muserskiego - i tym samym rozwiązali ręce Michajłowowi. I w ogóle, wszyscy zaczęli grać znacznie technicznej. Proszę sobie przypomnieć, przy wyniku 24: 23 dla przeciwników na zagrywkę meczową wyszedł Lucas. Jeden z najlepszych na świecie zawodników w tym elemencie. I huknął tak, że zrobić to lepiej było niemożliwe. A jednak Obmoczajew spisał się i przyjął absolutnie idealnie. Nie udałoby mu się - przeciwnicy zakończyliby mecz przy 3:0, i nie można byłoby oskarżać o to naszego libero. Młody chłopak, pierwsza Olimpiada... Wcześniej w takich sytuacjach nie udawało się nam prawie nigdy. Jednak obecna drużyna - radzi sobie. Jakim by Aleksiej nie wydawał się czasem próżniakiem, jednego nie można mu odmówić: - nie jest tchórzem. Zagrał śmiało i pewnie, przyjął idealnie, "zebraliśmy się" - i potem było łatwiej. To właśnie był najcięższy moment w meczu, i kiedy poradziliśmy sobie z nim: nastąpił przełom w naszej grze.
- A czy można twierdzić, że przełomowym dla całej Olimpiady był mecz z Amerykanami - kiedy także udało się nam wrócić do meczu z wyniku 0: 2 i 19:22?
- Dokładnie tak. Po tym meczu poczuliśmy się pewnie, zaczęliśmy rozstrzygać na naszą korzyść wszystkie najważniejsze akcje.
"Nasza reprezentacja nigdy nie będzie grać dla pieniędzy"
- W Londynie mówił pan, że jedyne nieomal zadanie, jakie przed nami stoi to - psychicznie odciążyć zawodników, zdjąć z nich ciężar odpowiedzialności za wynik
- Całkowicie ich "odciążyć" było niemożliwe. Przed finałem chłopcy w ogóle nie spali. Oni sami wyznaczyli sobie poprzeczkę, gdzie każde miejsce poza pierwszym - było porażką.
Ale proszę uwierzyć, robiłem wszystko, co tylko mogłem, żeby zmniejszyć presję, chociaż trochę "odpiłować" tego ciężaru. Jak Szura Bałaganow z Panikowskim... Zacząłem - proszę mi wybaczyć ten krok - od maksymalnej izolacji od mediów. Prowadziłem z chłopcami rozmowy na tematy niezwiązane z siatkówką, w inny sposób organizowałem przegląd wideo. Próbowałem żartować, podnosić ich na duchu. A przy tym sam, oczywiście znajdowałem się w ciągłym stresie...
- I jak pan z nim walczył?
- Było ciężko, co tu kryć. W ostatnich latach praktycznie nie piję, nie palę. Maksimum, na co sobie czasami pozwalam - szisza. Dlatego zdecydowałem się posłużyć najmocniejszą znaną bronią antystresową - humorem. Opowiem panu jedną historię. Mieszkaliśmy w pokoju razem z menedżerem reprezentacji Romanem Stanisławowem. Miał on zwyczaj wypijać lampkę koniaku przed snem - przez ciągły stres zasnąć było czasami bardzo trudno. Proszę sobie wyobrazić taki obrazek: on wyszedł po coś z pokoju, a ja - chłop na schwał, lat 45, 120kg wagi - wcisnąłem się do szafy, w której znajdował się ten koniak. Jakim cudem tam się zmieściłem - bóg jeden wie. Roman wszedł, otworzył drzwi - a ja z rykiem wyskakuję na niego z szafy! On, biedak, zbladł i wyleciał z pokoju jak pocisk... Oczywiście, gniewał się potem, pobić mnie chciał... Tak więc, korzystając z okazji, chcę jeszcze raz podziękować Romanowi za jego pracę dla reprezentacji. Prawdziwy z niego patriota.
- Może pan porównać swoje odczucia ze zwycięskiego tie-breaka, kiedy stało się jasne, że złoto dla Rosji, z emocjami następnego ranka? I jak odczuwa pan to zwycięstwo dzisiaj, po kilku miesiącach od wygranej?
- Pierwsza myśl: "czyżbym rzeczywiście był mistrzem olimpijskim?" I następnego ranka - kiedy chłopcy szli do autobusu w rozpiętych koszulach śpiewając piosenki - moje myśli były mniej więcej takie same. No a teraz... Teraz rzeczywiście dochodzi do mnie, że została zrobiona bardzo ważna rzecz. Przy czym szczerze mówiąc: swój wkład oceniam na kilka procent. Jestem pewien, nawet, jeśli przestanę prowadzić ten zespół, że będzie on zdolny zdobyć jeszcze wiele złotych medali. Najważniejsze z tego, co osiągnęliśmy - to danie dzieciom marzeń.
W Kazaniu została przeprowadzona wspaniała akcja: kupiono tysiąc siatek i rozwieszono je na boiskach szkolnych, w salach. Oczywiście, część z nich ukradną rybacy czy kto... Ale minimum połowa tak czy inaczej zostanie. Wcześniej, w Związku Radzieckim, siatka wisiała w każdym parku, i grać mógł każdy, kto chciał. Bądź ty maleńki, grubiutki - wszystko jedno. I obecnie, chociaż kilka dziesiątek dzieci, natchnionych naszym zwycięstwem, zamiast wzięcia do rąk strzykawki z narkotykiem czy butelki alkoholu, weźmie piłkę - i zacznie grać. I dla mnie jest to - największa nagroda, która jest mi droższa od każdego medalu.
No a za najważniejsze swoje osiągnięcie, jak już mówiłem, uważam to, że nasi reprezentanci rzeczywiście zmienili podejście do występów w zespole narodowym. Pamiętam, po tym jak chłopcy pod kierownictwem Gajića zajęli siódme miejsce na Mistrzostwach Świata w Japonii. Mikołaj Płatonowicz Patruszew zapytał mnie: "Co jest nie tak z zespołem?" Odpowiedziałem mu: "Póki chłopcy nie zaczną śpiewać hymnu narodowego, niczego nie zdobędą".
Bo czyż Zoran jest złym trenerem? Oczywiście, że nie! To doskonały specjalista, wygrał z serbską drużyną złoto w Sydney. Ale nie udało mu się zaszczepić naszym chłopcom patriotyzmu.
Drugi bardzo ważny moment, ściśle powiązany z pierwszym, który udało się zrealizować - to, że chłopcy w reprezentacji nie myślą o pieniądzach. Całkowicie. Teraz grają dla innych wartości. A dla większej premii żaden zespół w jakimkolwiek sporcie niczego nie osiągnie. Wiem, że są u nas w kraju "gracze", którzy nawet kroku po hallu hotelu nie zrobią, jeśli im nie przeleją za to n-sumy na konto. Ale to nie nasi siatkarze. Jestem pewien, że nie będą się podobnie zachowywać nigdy. I dlatego właśnie będą jeszcze zwyciężać.
Oczywiście, pieniądze w przygotowaniach - to całkowicie inna sprawa. Im ich więcej, tym lepiej. I i tutaj trzeba bardzo podziękować federacji i sponsorom, którzy spełniają wszystkie potrzeby reprezentacji i błyskawicznie wychodzą naprzeciw wszystkim naszym prośbom.
- Jaki moment w ciągu ostatnich kilku lat był dla pana najcięższy?
- Jeśli chodzi o reprezentację - to pierwsze kroki. Byłem przecież kiedyś "wiecznie drugim" i długo nie mogłem uwolnić się od tego przekleństwa. Wokół mnie rozciągała się atmosfera nieufności. A później...Później już nie bałem się przegrać. W każdym razie wypracowałem z tamtą drużyną to, co mniej więcej wcześniej sobie założyłem.
Puszczali kiedyś w telewizji wielki wywiad z Nikitą Michałkowem. Zwrócił się on do swoich licznych krytyków: "weźcie do rąk młotek i wbijcie dla Rosji, chociaż jeden gwóźdź!". Ja swój już wbiłem. I nawet jeślibyśmy przegrali Olimpiadę, ten gwóźdź zostanie.
- Wielu trenerów mówi: najtrudniejsza chwila - "skreślić" zawodników od głównego składu.
- To rzeczywiście straszne chwile. Wszyscy zawodnicy, których zachęcaliśmy, z którymi pracowaliśmy nie oszczędzając się. Ale skład nie jest z gumy... Nawiasem mówiąc, Buzato, kiedy dziękowałem któremuś z chłopców za pracę i byłem zmuszony powiedzieć „dalej - bez ciebie" odchodził - gdyż nie mógł patrzeć na te sceny. Ja sam przechodziłem przez to będąc zawodnikiem. Mnie w ostatnim momencie skreślili ze składu na Olimpiadę w Seulu. Bolesne, ciężkie... I już będąc trenerem, na to żeby wypowiedzieć te kilka smutnych słów, przygotowuję się czasami dłużej niż do meczu.
- Reprezentacja Rosji - Mistrzowie Olimpijscy, "Zenit" - najlepszy klub Rosji i Europy. Ciężko znajdować dalszą motywację? Wyżej przecież nie da się zajść. A w przypadku porażki, za które uznawane są wszystkie poza zajęciem pierwszego miejsca we wszystkich turniejach - znowu krytyka.
- Jestem na to gotów. Sport - jest niewdzięcznym zajęciem. Jedna błędna decyzja sędziowska - i wielomiesięczna praca idzie na marne. No, w każdym razie nie myślę o tym, co już osiągnąłem, a o tym, co mogę jeszcze osiągnąć. Kiedy zaczynasz rozprawiać o tym, co już masz - to wszystko, pora kończyć przygodę z siatkówką. Już wspominałem, każdy mecz jest dla mnie jak wcześniej - jak pierwszy w karierze. W poniedziałek przed pojedynkiem z Gubernią w final six Pucharu Rosji denerwowałem się, jak nowicjusz...
Oczywiście, cały czas, rok za rokiem, znajduję się w takim stresie - to ciężkie brzemię. Lecz póki, co energii wystarcza do radzenia sobie z tym.
- Wystarczy jej na kolejny czteroletni cykl olimpijski?
- Dla siebie już podjąłem decyzję. Ale narazie zatrzymam ją w tajemnicy. Sądzę, że po final six, po rozmowie z prezydentem WFW(Wsjerosijskaja Federacjia Wolejbola) Stanisławem Szewczenko, będę gotów odpowiedzieć na to pytanie.
Rozmawiał Włodzimierz Możajcew.
Tłumaczenie: sb_slav,
Wywiad w oryginale na stronie: http://www.volley.ru/news/5826/
Faktycznie to - jeśli czyta to jakiś moderator - można przenieść post do wątku "Reprezentacja Rosji mężczyzn" tam bardziej pasuje.
Bardzo wielki trener(wywiad z Włodzimierzem Alekno)
To, że Włodzimierz Alekno zostanie trenerem roku według dziennikarzy "Sport-Ekspresu" stało się jasne zaraz po tym, jak w finale Olimpiady nasza męska reprezentacja właśnie dzięki zmianom poczynionym w grze przez jej szkoleniowca, złamała opór Brazylijczyków - i odniosła najgłośniejsze zwycięstwo w historii rosyjskiego sportu w 21 wieku.
Alekno stał się podobny legendarnym bohaterom starodawnych bylin. Jego ruchy płynne i niespieszne, lecz łatwo za nimi dostrzec niedźwiedzią siłę i zdolność do błyskawicznej reakcji. W odróżnieniu do Ilii Muromca, Włodzimierzowi Romanowiczowi nie przyszło czekać na swoje zwycięstwa trzydziestu i trzech lat. Przyczyna była prosta: nigdy nie siedział on z założonymi rękami, a zamiast tego obijał się boleśnie na treningach, przegrywał złote meczbole, zdobywał doświadczenie. W pewnym momencie sam Alekno oświadczył: "Zmęczyło mnie bycie ciągle drugim".
A potem wszystko się zmieniło. Widocznie swój zapas pecha szkoleniowiec wyczerpał - i zabrał do hurtowego zdobywania wcześniej wymykających mu się z rąk trofeów oraz wygrywania meczów-klejnotów z wywołującymi zawał, jednak niezmiennie zwycięskimi końcówkami. Ktoś powie - powiodło mu się. Na przykład, gdyby Tietiuchin nie zagrał genialnej końcówki w trzecim secie finału Olimpiady - złote medale nie zawisłyby na szyjach Rosjan. Powiodło się, nikt nie zaprzecza. Tietiuchin na posłanie tych decydujących asów zasłużył całą swoją fenomenalną karierą, swoim fanatycznym poświęceniem się sprawie... Więc trudno tu mówić wyłącznie o powodzeniu. Prędzej - o wykraczającym poza wszelkie przedziały mistrzostwie, które u genialnych sportowców przejawia się przede wszystkim w tym, że najwyższy poziom prezentują oni właśnie w takich właśnie historycznych momentach.
To samo można powtórzyć w odniesieniu do Alekno. Człowiek, którego nie złamały liczne ciosy losu i w najcięższych sytuacjach kontynuował walkę szukając drogi do zwycięstwa, zasługuje na szacunek i podziw. A umiejętność schwytania fortuny za ogon i trzymania, trzymania, trzymania jej uściskiem herosa - jest cechą wielkiego trenera.
"W roszadzie Michajłow - Muserskij nie ma niczego genialnego"
- W kończącym się roku mistrzowie w trenerskim fachu w naszym kraju pokazali się w blasku sławy: Fabio Capello na czele reprezentacji piłkarzy wygrał wszystko i niczego nie zaniedbał na oficjalnym poziomie, hokeiści pod kierownictwem Zinetuły Bilaletdinowa okazali się najmocniejsi na mistrzostwach świata i na niedawno zakończonym Pucharze Pierwszej Dywizji, koszykarze Davida Blatta pierwszy raz w historii rosyjskiego basketu zdobyli medale olimpijskie. Ale nawet przy tylu wspaniałych osiągnięciach, wśród tylu wspaniałych szkoleniowców w ankiecie dziennikarzy "SE" zwyciężył właśnie pan. Przyjemne uczucie?
- Korzystając z okazji, chcę podziękować wszystkim dziennikarzom, którzy wzięli udział w głosowaniu. Dla mnie takie wyróżnienie rzeczywiście jest cenne. Dziennikarze - to kategoria ludzi, która ma prawo tak do pozytywnej jak i do negatywnej oceny metod pracy trenera. I w moim życiu spotkałem się z oboma przypadkami oceny mojej pracy. Cóż, takie jest życie ludzi związanych ze sportem, i dzisiaj czuję tę specyfikę silniej niż pozostali. Dlatego, kiedy twoją pracę doceniają właśnie dziennikarze - wśród których znajdują się ci, którzy wcześniej w ciebie nie wierzyli - to odczuwasz satysfakcję, nie będę krył się z tym uczuciem. Tym bardziej okazać się najlepszym wśród tylu znakomitych specjalistów. Dlatego też - jeszcze raz wielkie podziękowania wszystkim wam.
- A czy jest jakiś szkoleniowiec, który byłby dla pana punktem odniesienia w pańskiej profesji?
- Chyba nie ma takiego. U każdego klasowego szkoleniowca są indywidualne, przynależne tylko jemu cechy. I próby kopiowania tych cech - to bezmyślność. Ja jestem po-swojemu głęboko wierzącym człowiekiem. I uważam, że bardzo wiele w naszym trenerskim fachu zależy od Bożej woli. Wystarczy jeden epizod, żeby bliskie zwycięstwo przeobraziło się w klęskę, i na odwrót. I mówię teraz nie tylko o finale Olimpiady... Oto na przykład wielu po meczu o złoto zaczęło mówić: jak doskonale spisał się Alekno, kiedy zmienił miejscami Muserskiego i Michajłowa. W rzeczywistości jednak nie było w tym posunięciu żadnej genialnej trenerskiej decyzji! Taka roszada sama prosiła się o wprowadzenie, i ja od rozpoczęcia meczu trzymałem ją, jako opcję w umyśle. Było to w rzeczywistości bardzo proste i logiczne strategiczne posunięcie. Jedynym, czego wtedy wymagała ode mnie sytuacja była - odwaga w podjęciu decyzji. I oto teraz tę odwagę poczytują za coś nadludzkiego.
Często odczuwam - wewnątrz, w odpowiednim momencie dosłownie rozbrzmiewa we mnie jakiś przenikliwy głos mówiący: trzeba postąpić właśnie w ten sposób. Oczywiście, że tak jak na początku kariery często się mylę. I nie skrywam tego. Ale przy tym nie myślę sobie: a jaką decyzję w podobnej sytuacji podjąby ten czy inny wielki szkoleniowiec? Chociaż, na przykład, z zachwytem odnoszę się do Wiaczesława Płatonowa. To, na ile udanie potrafił on budować psychologiczne relacje ze swoimi podopiecznymi, jest warte naśladowania.
Także ja nigdy nie mówiłem i nie będę mówić o sobie - jak powiadają, "jestem wielki". Nie, oczywiście. Co do tego nie przekoloryzowuję, a rzeczywiście szczerze tak myślę. Wielu rzeczy jeszcze nie wiem, wiele komponentów wymaga doskonalenia. I jawiąc się teraz złotym medalistą olimpijskim, zwycięzcą Ligi Mistrzów i pięciu Mistrzostw Rosji, mimo tego przed każdym meczem stresuję się, dosłownie jak przed pierwszym pojedynkiem w karierze.
"Porażki pamiętam znacznie dłużej niż zwycięstwa "
- Wracając do tematu olimpijskiego finału: zdecydować się na rotację Muserskij - Michajłow było panu tak czy inaczej trudno?
- Brazylijczycy w meczach z nami - czy to w grupie, czy w finale - stosowali jedną strategię. Zatrzymać Michajłowa. Mojego oponenta w trenerskim fachu nie interesowało, jak zagrają Tietiuchin czy Muserskij. No, może jeszcze, co do Wołkowa Berdnardhino poświęcał oddzielne uwagi... Także, kiedy my pomieszaliśmy naszym przeciwnikom szyki w ich początkowej strategii, Brazylijczycy stracili głowę.
- Ciężki jest trenerski chleb, a często także i gorzki. Niekiedy dystans między tryumfem a tragedią - to jedna-jedyna akcja w meczu. W naszej karierze był długi okres, kiedy najważniejszy, ostatni zwycięski mecz wymykał się naszym zawodnikom. Co sprawiło, że udało się zmienić tę tendencję? Przecież przez ostatnie parę sezonów reprezentacja i "Zenit" pod Pańską komendą wygrały wszystkie liczące się tie-breaki, co do jednego...
- Osobiście, właśnie, dlatego nie zgadzałem się z krytycznymi ocenami niektórych dziennikarzy. Rozumie się, że główne kryterium sukcesu w sporcie - to zwycięstwo. To niepisane prawo i nie ma co się temu sprzeciwiać. Teraz oto wszyscy mówią o zamianie Muserskij - Michajłow w finale - ale gdyby Sergiusz Tietiuchin nie wyszedł na zagrywkę przy wyniku 20:22 nikt by o tej rotacji nie wspominał. A dokładniej, wspominaliby - lecz w całkowicie innym kontekście. Powiedzieliby, Alekno zaryzykował i pomylił się. Cóż, ten nacisk, presja, że mylić się nie można - to część profesji. Jeśli nie byłbym na to gotowy - powinienem odejść od kierowania zespołem i zacząć handlować gazetami.
A pamięta pan pechowe, krajowe Mistrzostwa Europy, kiedy przy piłce meczowej w czwartym secie nie skończyliśmy przechodzącej piłki? Albo końcówkę tie-breaka tego pojedynku? Ja wcześniej uprzedziłem jednego z naszych zawodników: "rozegranie pójdzie w taki sposób, atakować będzie dokładnie ten zawodnik przeciwników i dokładnie w tym kierunku". Tak się właśnie stało - lecz nasz reprezentant postawił blok w zupełnie innym miejscu siatki... To znaczy, ja nawet będąc jeszcze młodym i niedoświadczonym trenerem, w istocie zrobiłem wszystko jak należy. Lecz wtedy brakowało mi po prostu autorytetu wśród podopiecznych. I tak czy inaczej byłem winny... Teraz powtórka takiej sytuacji byłaby niemożliwa - chłopcy całkowicie i w pełni mi ufają. Obecnie mogę w większym stopniu wpłynąć na przebieg meczu - i to także jedno z osiągnięć naszego sukcesu.
Pod wieloma względami po tym finale w Moskwie przemyślałem swoje podejście do pracy. Akcji, podobnej do tej, która pozbawiła nas mistrzostwa nie można "wytrenować". Bez różnicy, ile czasu spędzisz w sali na treningu, nigdy nie będziesz w stanie zagrać stu na sto mocnych zagrywek dokładnie pod linię... Biorąc to pod uwagę, w mojej pracy z podopiecznymi skoncentrowałem się na powtarzaniu najprostszych elementów siatkarskiego rzemiosła.
- A jak odnosi się pan do znanego powiedzenia: "Wygrywa zespół, przegrywa trener"?
- Bez emocji. Uważam, że to sprawiedliwe podejście. Dlatego, że grupowa odpowiedzialność - to nic więcej jak jedna z form braku jakiekolwiek odpowiedzialności. Grupowa odpowiedzialność znana z komunizmu do niczego dobrego nie doprowadziła. Odpowiadać za osiągnięty rezultat powinien jeden człowiek.
- Sądząc po pańskich osiągnięciach, umiejętność zwyciężania w końcówkach setów i meczów można wyćwiczyć dokładnie w ten sam sposób, jak każdy inny element sztuki siatkarskiej. Zgadza się?
- Wie pan, znużyło mnie w pewnym momencie bycie "wiecznie drugim". Chociaż, z drugiej strony, dla kogoś innego srebrne medale - to szczyt osiągnięć, do którego można dążyć całe życie. Dziesiątki zespołów marzą, by zagrać w finale olimpijskim, Pucharu Świata czy Mistrzostw Europy. Lecz jeśli nie byłaby wywierana na nas taka potężna presja, jeśli wszyscy nie byliby przekonani, że nasz zespół osiągnął poziom, przy którym drugie miejsce - to porażka, być może nie byłoby i olimpijskiego złota.
- Co jeszcze w ciągu ostatnich kilku latach zmieniło się w pana podejściu do pracy?
- Myślę, że zacząłem lepiej rozumieć zawodników. Obecnie w Rosji łatwo być trenerem-dyktatorem. Jakimś Pinochetem, który dusi i dławi podopiecznych swoim autorytetem i wolą. W Europie, nawiasem mówiąc, takie podejście jest prawie niemożliwe...
Ja sam staram się trzymać z chłopcami odpowiedni dystans. Na sali - być surowym i maksymalnie wymagającym, po treningu - otwartym na rozmowy. Jeśli zawodnicy poza boiskiem mogą czasem nawet pożartować ze swojego trenera - to znaczy, że w zespole panuje odpowiednia, zdrowa atmosfera. Przy tym, kiedy zaczyna się trening albo mecz - żarty muszą się skończyć. Wydaje mi się, że właśnie taki model współpracy i wzajemnych relacji trener-zawodnicy jest optymalny.
Dodatkowo teraz zacząłem także lepiej kontrolować emocje. Oczywiście, wewnątrz tak samo jak wcześniej wszystko we mnie wrze. Staram się jednak nie okazywać zbyt wielkich emocji i nie pokazywać wzburzenia zawodnikom. Tak, to stres.
"Bardzo długo przeżywam porażki, nie mogę "odpuścić" sytuacji... "
- A zwycięstwa pozostają w pańskiej pamięci równie długo?
- (Śmieje się) Niestety, nie. Zapominam bardzo szybko. Także muszę nad sobą jeszcze długo pracować.
"Cały sztab reprezentacji przyczynił się do zwycięstwa w takim samym stopniu, co ja"
- Wspomniał pan o presji kibiców oraz mediów, która ciążyła nad zespołem i której musiała sprostać reprezentacja. Nasz zespół został zakładnikiem własnej doskonałej gry dokładnie w rok poprzedzający Olimpiadę? Nie można jednak przegrywać specjalnie, by jechać na główny turniej, jako czarny koń...
- Wie pan, kiedy zaczyna się mecz - nie myśli się o tym, na ile ważny jest to pojedynek. Po prostu wykonujesz swoją trenerską pracę najlepiej jak potrafisz. Kiedy ktoś ze związku lub sponsorów przychodzi przed meczem do szatni i obiecuje premię - to w rzeczywistości nie działa. Ni-gdy! Przeciwnie, może tylko pogorszyć sytuację. Dlatego zawsze staram się odciągnąć zawodników od myślenia o ostatecznym celu, a tylko by skupili się na następnym meczu. I sam postępuję tak samo. Przed fazą play-off Olimpiady myślałem nie o rewanżu na Brazylijczykach, a o tym jak pokonać Polaków. Następnie - jak poradzić sobie z Bułgarami, którzy chociaż przyjechali na Igrzyska jak turyści - bez głównego trenera i największej gwiazdy - kruszyli wszystkich bez wyjątku. Także wydaje mi się bezmyślnym pytać o danego przeciwnika, poza tym najbliższym.
- A przy tym bardzo nie lubię dziennikarskich pytań z cyklu: jakie zadania stawiacie sobie na turnieju? Przyjechałem przegrać wszystkie spotkania, poimprezować, kupić pamiątki i jak najszybciej wrócić do domu... Oczywiste, że innego celu niż zwycięstwo nie ma. I, nie boję się tego powiedzieć - nawet zdając sobie sprawę, że w przypadku przegranej moja obietnica będzie mi wypominana. Po prostu teraz nie stać mnie na puste słowa - jak gdy ludzie coś obiecują ale w żaden sposób za swoje słowa nie odpowiadają. Każdy trener, który przed turniejem obiecuje złoto - to szarlatan. Zwyciężać na wielkich turniejach można tylko stopniowo, krok za krokiem. Inaczej nie można. Myśleć o pierwszym miejscu ma sens tylko w tym wypadku, kiedy już doszedłeś do finału. Nie można biec przed karetą - to nie prowadzi do niczego dobrego.
- Jaką rolę w olimpijskim tryumfie odegrał sztab reprezentacji?
- Dziękuję za to pytanie. O tych ludziach można mówić bez końca. Tak, znajdują się oni w cieniu głównego trenera. Ale proszę mi uwierzyć, ich zasługi - nie są mniejsze niż moje. Oni także nie spali po nocach, pracowali do wyczerpania, oddając zespołowi wszystko, co mogli...
Masażyści reprezentacji Ramis Szirijazdanow i Paweł Grewcow podczas każdej naszej przeprowadzki zabierali z sobą dosłownie tony - nie przesadzam - walizek z medykamentami i sprzętem. I jeszcze znajdowali możliwość pomocy zawodnikom.
Mój asystent Sergiusz Aleksiejew ciągle się ze mną spierał, dyskutował, dzielił pomysłami. I jak myślę - tak powinna wyglądać współpraca - nie potrzeba mi pomocnika, który ograniczałby się tylko do wykonywania poleceń. Dopiero spierając się można znaleźć rozwiązanie. Włocha Sergio Buzato zaprosiłem do sztabu z tych samych powodów. Wiem, że jeśli ma swój własny pogląd na daną kwestię - nie będzie się krępował go wypowiedzieć. Mówię: "idziemy na trening" - a on odpowiada: „po co ich jeszcze bardziej obciążać, kiedy ledwo chodzą..." I tak cały czas!
Statystyków reprezentacji - Andrzeja Riazancewa i Jerzego Bułyczewa, - którzy mieszkali nie z nami, zmuszałem żeby o trzeciej w nocy w końcu kładli się spać. Dlatego, że ci ciągle wisieli na skype z Buzato - dopóty, dopóki Włoch nie zasypiał z głową na stole...
Nasi menedżerowie - Roman Stanisławow i Igor Artamonow - robili wszystko, żeby zespół nie martwił się o nic, poza grą w siatkówkę. Stanisławow, rzucił pracę w klubie - nowosybirskim Lokomotiwie, - i pomknął do Londynu znacznie wcześniej, żeby zarezerwować nam salę do ćwiczeń. A rzeczy nieważnych na takich turniejach jak Olimpiada nie ma. Każde zapytanie - bilety, współpraca z federacją - wszystko spoczywało na jego głowie, i on doskonale się spisał.
Nasz sztab był tak zwartym i silnym zespołem, jak i sami zawodnicy. Dziękuję wszystkim, których jeszcze nie wymieniłem: Rzecznikowi prasowemu Włodzimierzowi Stecko, doktorowi Jarosławowi Smakotinowowi... Pamięta pan, ilu było w naszym zespole graczy, występujących z poważnymi kontuzjami: Wołkow, Tietiuchin, Michajłow, Chtiej. I wszyscy oni w rezultacie dzięki staraniom naszego lekarza, i oczywiście także dzięki własnemu niezłomnemu charakterowi zagrali w finale i wnieśli swój wkład w zwycięstwo, bez czego końcowy sukces byłby niemożliwy. Także nie można rozdzielić reprezentacji i jej personelu. To zwycięstwo - jest wspólne.
- Zgadza się pan z wyrażeniem "bohaterski wyczyn" dla określenia tego, co osiągnęli powołani przez pana zawodnicy?
- Ci chłopcy po prostu nie mogli postąpić inaczej. Wie pan, wspomniany Michajłow - człowiek niezwykle duchowo wrażliwy. To Samojed, nie zawsze wierzy w siebie. Ale charakter ma wstrząsający. Myślę, że warto podziękować za to jego mamie. Zdecydowana, wspaniała kobieta - i wychowała wyjątkowo porządnego i skupionego na celu syna.
Albo wziąć Wołkowa. Kiedy mu powiedziałem: "Sasza, opłaca się tak ryzykować? Stawiasz na szalę swoją karierę i zdrowie" odpowiedział mi: "Romanycz, bardzo proszę, nie pozbawiaj mnie mojego marzenia. Nie obchodzi mnie, co będzie potem. Nawet nie zauważysz, że boli mnie kolano, - tylko nie skreślaj z powodu kontuzji". Wspaniały, inteligentny chłopak, z którym zawsze po treningu można porozmawiać o rzeczach, niemających odniesienia do siatkówki... Po każdym spotkaniu odciągali mu z kolana płyn - i on ani razu nie dał po sobie poznać, jak cierpi.
A Tietiuchin? Ta Olimpiada odbiła się na jego zdrowiu tak, że boże wielki! A Chtiej? Tarasowi, przepraszam za wyrażenie, od zastrzyków skamieniały pośladki. W niego wlali całą cysternę medykamentów...
I mimo tylu problemów nikt się nie skarżył. Nikt nie myślał o sobie - tylko o głównym celu. I, nawiasem mówiąc, tak było nie tylko przed Londynem. Całe ostatnie dwa lata czerpałem z pracy z tym zespołem prawdziwą rozkosz. Mogę sobie przypomnieć zaledwie jeden czy dwa przypadki, kiedy byłem niezadowolony z zaangażowania w trening - i zmuszony krzyknąć na zawodników, czy zastosować innego rodzaju motywację do pracy. Chłopcy zmienili się przez ten czas, zaczęli całkiem inaczej odnosić się do występów w reprezentacji.
"Obmoczajew - próżniak, lecz nie tchórz"
- To, jakim okazał się ostatni mecz Tietiuchina w reprezentacyjnym trykocie, skłoniło do przemyśleń o czymś mistycznym i nadprzyrodzonym?
- Cieszę się bardzo, bardzo z tego, że to właśnie Sergiusz przechylił przebieg finału na naszą korzyść. I że na swojej piątej Olimpiadzie w końcu udało mu się osiągnąć sukces, do którego dążył całe swoje życie. Mnie samemu, jako trenerowi szalenie powiodło się, że w decydującym momencie trzeciego seta właśnie Tietiuchin wyszedł na zagrywkę. Ba - nie tylko mnie - całej Rosji! I jemu samemu - także... Opatrzność dała należną mu szansę stać się najlepszym na świecie siatkarzem. I Sergiusz tę szansę wspaniale wykorzystał.
- Więc mimo wszystko, dlaczego pierwsze dwa sety finałowego pojedynku ułożyły się dla nas tak nieszczęśliwie?
- Brazylijczycy są bardziej doświadczeni - dzięki temu wygrywali kluczowe akcje. A do tego, jakkolwiek zabrzmi to pejoratywnie, są lepsi technicznie od nas. Dopasować się do ich stylu gry jest niewiarygodnie ciężko. Ja sam stosowałem przeciw nim trzy różne ustawienia taktyczne. A przede mną jeszcze i Bagnoli eksperymentował z ustawieniem... Kiedy zagrywaliśmy floty, by minimalizować błędy - niszczyli nas. Kiedy zagrywaliśmy siłowo - rezultaty były lepsze, lecz wzrastał procent błędów własnych zespołu. W tych meczach, kiedy zagrywaliśmy dobrze siłowo byliśmy w stanie Brazylijczyków pokonać. Także i mnie to się udawało.
W dodatku - Michajłowa czytali rzeczywiście wspaniale. I do czasu, do pewnego momentu w meczu finałowym wszystko pracowało na ich korzyść. A kiedy Brazylijczykom oddasz inicjatywę i poczują się pewnie - już ich nie zatrzymasz.
- A przecież zatrzymaliśmy...
- Oni po prostu fizycznie nie byli w stanie dosięgnąć Muserskiego. Nie Przestroili się na niego. I kiedy mniej więcej zorientowali się jak w tej nowej sytuacji pracować w obronie i zaczęli stawać tam gdzie trzeba, Demetriusz nabrał takiej pewności, że żadna, nawet najgenialniejsza obrona z Sergio na czele, nie zdołała go zatrzymać. Brazylijczycy zostali zmuszeni przenieść swoją uwagę na Muserskiego - i tym samym rozwiązali ręce Michajłowowi. I w ogóle, wszyscy zaczęli grać znacznie technicznej. Proszę sobie przypomnieć, przy wyniku 24: 23 dla przeciwników na zagrywkę meczową wyszedł Lucas. Jeden z najlepszych na świecie zawodników w tym elemencie. I huknął tak, że zrobić to lepiej było niemożliwe. A jednak Obmoczajew spisał się i przyjął absolutnie idealnie. Nie udałoby mu się - przeciwnicy zakończyliby mecz przy 3:0, i nie można byłoby oskarżać o to naszego libero. Młody chłopak, pierwsza Olimpiada... Wcześniej w takich sytuacjach nie udawało się nam prawie nigdy. Jednak obecna drużyna - radzi sobie. Jakim by Aleksiej nie wydawał się czasem próżniakiem, jednego nie można mu odmówić: - nie jest tchórzem. Zagrał śmiało i pewnie, przyjął idealnie, "zebraliśmy się" - i potem było łatwiej. To właśnie był najcięższy moment w meczu, i kiedy poradziliśmy sobie z nim: nastąpił przełom w naszej grze.
- A czy można twierdzić, że przełomowym dla całej Olimpiady był mecz z Amerykanami - kiedy także udało się nam wrócić do meczu z wyniku 0: 2 i 19:22?
- Dokładnie tak. Po tym meczu poczuliśmy się pewnie, zaczęliśmy rozstrzygać na naszą korzyść wszystkie najważniejsze akcje.
"Nasza reprezentacja nigdy nie będzie grać dla pieniędzy"
- W Londynie mówił pan, że jedyne nieomal zadanie, jakie przed nami stoi to - psychicznie odciążyć zawodników, zdjąć z nich ciężar odpowiedzialności za wynik
- Całkowicie ich "odciążyć" było niemożliwe. Przed finałem chłopcy w ogóle nie spali. Oni sami wyznaczyli sobie poprzeczkę, gdzie każde miejsce poza pierwszym - było porażką.
Ale proszę uwierzyć, robiłem wszystko, co tylko mogłem, żeby zmniejszyć presję, chociaż trochę "odpiłować" tego ciężaru. Jak Szura Bałaganow z Panikowskim... Zacząłem - proszę mi wybaczyć ten krok - od maksymalnej izolacji od mediów. Prowadziłem z chłopcami rozmowy na tematy niezwiązane z siatkówką, w inny sposób organizowałem przegląd wideo. Próbowałem żartować, podnosić ich na duchu. A przy tym sam, oczywiście znajdowałem się w ciągłym stresie...
- I jak pan z nim walczył?
- Było ciężko, co tu kryć. W ostatnich latach praktycznie nie piję, nie palę. Maksimum, na co sobie czasami pozwalam - szisza. Dlatego zdecydowałem się posłużyć najmocniejszą znaną bronią antystresową - humorem. Opowiem panu jedną historię. Mieszkaliśmy w pokoju razem z menedżerem reprezentacji Romanem Stanisławowem. Miał on zwyczaj wypijać lampkę koniaku przed snem - przez ciągły stres zasnąć było czasami bardzo trudno. Proszę sobie wyobrazić taki obrazek: on wyszedł po coś z pokoju, a ja - chłop na schwał, lat 45, 120kg wagi - wcisnąłem się do szafy, w której znajdował się ten koniak. Jakim cudem tam się zmieściłem - bóg jeden wie. Roman wszedł, otworzył drzwi - a ja z rykiem wyskakuję na niego z szafy! On, biedak, zbladł i wyleciał z pokoju jak pocisk... Oczywiście, gniewał się potem, pobić mnie chciał... Tak więc, korzystając z okazji, chcę jeszcze raz podziękować Romanowi za jego pracę dla reprezentacji. Prawdziwy z niego patriota.
- Może pan porównać swoje odczucia ze zwycięskiego tie-breaka, kiedy stało się jasne, że złoto dla Rosji, z emocjami następnego ranka? I jak odczuwa pan to zwycięstwo dzisiaj, po kilku miesiącach od wygranej?
- Pierwsza myśl: "czyżbym rzeczywiście był mistrzem olimpijskim?" I następnego ranka - kiedy chłopcy szli do autobusu w rozpiętych koszulach śpiewając piosenki - moje myśli były mniej więcej takie same. No a teraz... Teraz rzeczywiście dochodzi do mnie, że została zrobiona bardzo ważna rzecz. Przy czym szczerze mówiąc: swój wkład oceniam na kilka procent. Jestem pewien, nawet, jeśli przestanę prowadzić ten zespół, że będzie on zdolny zdobyć jeszcze wiele złotych medali. Najważniejsze z tego, co osiągnęliśmy - to danie dzieciom marzeń.
W Kazaniu została przeprowadzona wspaniała akcja: kupiono tysiąc siatek i rozwieszono je na boiskach szkolnych, w salach. Oczywiście, część z nich ukradną rybacy czy kto... Ale minimum połowa tak czy inaczej zostanie. Wcześniej, w Związku Radzieckim, siatka wisiała w każdym parku, i grać mógł każdy, kto chciał. Bądź ty maleńki, grubiutki - wszystko jedno. I obecnie, chociaż kilka dziesiątek dzieci, natchnionych naszym zwycięstwem, zamiast wzięcia do rąk strzykawki z narkotykiem czy butelki alkoholu, weźmie piłkę - i zacznie grać. I dla mnie jest to - największa nagroda, która jest mi droższa od każdego medalu.
No a za najważniejsze swoje osiągnięcie, jak już mówiłem, uważam to, że nasi reprezentanci rzeczywiście zmienili podejście do występów w zespole narodowym. Pamiętam, po tym jak chłopcy pod kierownictwem Gajića zajęli siódme miejsce na Mistrzostwach Świata w Japonii. Mikołaj Płatonowicz Patruszew zapytał mnie: "Co jest nie tak z zespołem?" Odpowiedziałem mu: "Póki chłopcy nie zaczną śpiewać hymnu narodowego, niczego nie zdobędą".
Bo czyż Zoran jest złym trenerem? Oczywiście, że nie! To doskonały specjalista, wygrał z serbską drużyną złoto w Sydney. Ale nie udało mu się zaszczepić naszym chłopcom patriotyzmu.
Drugi bardzo ważny moment, ściśle powiązany z pierwszym, który udało się zrealizować - to, że chłopcy w reprezentacji nie myślą o pieniądzach. Całkowicie. Teraz grają dla innych wartości. A dla większej premii żaden zespół w jakimkolwiek sporcie niczego nie osiągnie. Wiem, że są u nas w kraju "gracze", którzy nawet kroku po hallu hotelu nie zrobią, jeśli im nie przeleją za to n-sumy na konto. Ale to nie nasi siatkarze. Jestem pewien, że nie będą się podobnie zachowywać nigdy. I dlatego właśnie będą jeszcze zwyciężać.
Oczywiście, pieniądze w przygotowaniach - to całkowicie inna sprawa. Im ich więcej, tym lepiej. I i tutaj trzeba bardzo podziękować federacji i sponsorom, którzy spełniają wszystkie potrzeby reprezentacji i błyskawicznie wychodzą naprzeciw wszystkim naszym prośbom.
- Jaki moment w ciągu ostatnich kilku lat był dla pana najcięższy?
- Jeśli chodzi o reprezentację - to pierwsze kroki. Byłem przecież kiedyś "wiecznie drugim" i długo nie mogłem uwolnić się od tego przekleństwa. Wokół mnie rozciągała się atmosfera nieufności. A później...Później już nie bałem się przegrać. W każdym razie wypracowałem z tamtą drużyną to, co mniej więcej wcześniej sobie założyłem.
Puszczali kiedyś w telewizji wielki wywiad z Nikitą Michałkowem. Zwrócił się on do swoich licznych krytyków: "weźcie do rąk młotek i wbijcie dla Rosji, chociaż jeden gwóźdź!". Ja swój już wbiłem. I nawet jeślibyśmy przegrali Olimpiadę, ten gwóźdź zostanie.
- Wielu trenerów mówi: najtrudniejsza chwila - "skreślić" zawodników od głównego składu.
- To rzeczywiście straszne chwile. Wszyscy zawodnicy, których zachęcaliśmy, z którymi pracowaliśmy nie oszczędzając się. Ale skład nie jest z gumy... Nawiasem mówiąc, Buzato, kiedy dziękowałem któremuś z chłopców za pracę i byłem zmuszony powiedzieć „dalej - bez ciebie" odchodził - gdyż nie mógł patrzeć na te sceny. Ja sam przechodziłem przez to będąc zawodnikiem. Mnie w ostatnim momencie skreślili ze składu na Olimpiadę w Seulu. Bolesne, ciężkie... I już będąc trenerem, na to żeby wypowiedzieć te kilka smutnych słów, przygotowuję się czasami dłużej niż do meczu.
- Reprezentacja Rosji - Mistrzowie Olimpijscy, "Zenit" - najlepszy klub Rosji i Europy. Ciężko znajdować dalszą motywację? Wyżej przecież nie da się zajść. A w przypadku porażki, za które uznawane są wszystkie poza zajęciem pierwszego miejsca we wszystkich turniejach - znowu krytyka.
- Jestem na to gotów. Sport - jest niewdzięcznym zajęciem. Jedna błędna decyzja sędziowska - i wielomiesięczna praca idzie na marne. No, w każdym razie nie myślę o tym, co już osiągnąłem, a o tym, co mogę jeszcze osiągnąć. Kiedy zaczynasz rozprawiać o tym, co już masz - to wszystko, pora kończyć przygodę z siatkówką. Już wspominałem, każdy mecz jest dla mnie jak wcześniej - jak pierwszy w karierze. W poniedziałek przed pojedynkiem z Gubernią w final six Pucharu Rosji denerwowałem się, jak nowicjusz...
Oczywiście, cały czas, rok za rokiem, znajduję się w takim stresie - to ciężkie brzemię. Lecz póki, co energii wystarcza do radzenia sobie z tym.
- Wystarczy jej na kolejny czteroletni cykl olimpijski?
- Dla siebie już podjąłem decyzję. Ale narazie zatrzymam ją w tajemnicy. Sądzę, że po final six, po rozmowie z prezydentem WFW(Wsjerosijskaja Federacjia Wolejbola) Stanisławem Szewczenko, będę gotów odpowiedzieć na to pytanie.
Rozmawiał Włodzimierz Możajcew.
Tłumaczenie: sb_slav,
Wywiad w oryginale na stronie: http://www.volley.ru/news/5826/
Faktycznie to - jeśli czyta to jakiś moderator - można przenieść post do wątku "Reprezentacja Rosji mężczyzn" tam bardziej pasuje.
Ostatnio zmieniony 30 gru 2012, o 12:10 przez sb.slav, łącznie zmieniany 4 razy.
Nie bądź burakiem, nie przenoś kibolskich zwyczajów na hale. Kibicować można kulturalnie, bądź fair-nie gwiżdż na przeciwników twojej drużyny.
"Resovia jest naszym ZENITEM" - @Idz
"Resovia jest naszą Barceloną(FCB)" - WD-40
"Resovia jest naszym ZENITEM" - @Idz
"Resovia jest naszą Barceloną(FCB)" - WD-40
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Szkoda, że Alekno odchodzi. To smutna wiadomość, ale z drugiej strony - czy jest lepszy moment na odejście niż ten, gdy swoim ostatnim meczem wygrywasz olimpijskie złoto?
Ciekawe, czy zostanie on teraz taką szarą eminencją w środowisku reprezentacji, czy całkowicie się odetnie
Wspaniały, wspaniały trener.
Może przyjdzie teraz do naszych babeczek, ktoś w końcu musi wprowadzić dyscyplinę gwiazdeczkom
Ciekawe, czy zostanie on teraz taką szarą eminencją w środowisku reprezentacji, czy całkowicie się odetnie
Wspaniały, wspaniały trener.
Może przyjdzie teraz do naszych babeczek, ktoś w końcu musi wprowadzić dyscyplinę gwiazdeczkom
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Ciekawe co zrobi teraz. Czy z jego zdrowiem rzeczywiście jest tak źle, żeby zrezygnować z prowadzenia reprezentacji, czy jest to tylko zasłona dymna przed podjęciem jakiegoś nowego wyzwania, objęcia nowej posady? Alekno na pewno ma prawo być zmęczony - ale to też młody jeszcze przecież 46latek, pamiętam, że podczas Euro mówiło się o jakimś Włochu mającym na karku ponad 70tkę i prowadzącym zespół. Strata dla reprezentacji to na pewno ogromna, tak błyskotliwy w swych działaniach szkoleniowiec - ilu jest takich na świecie? Bo ja znam dwóch: Aleknę i Bernardinho.
Za to co osiągnął - ogromny szacunek i brawa.
Za to co osiągnął - ogromny szacunek i brawa.
Nie bądź burakiem, nie przenoś kibolskich zwyczajów na hale. Kibicować można kulturalnie, bądź fair-nie gwiżdż na przeciwników twojej drużyny.
"Resovia jest naszym ZENITEM" - @Idz
"Resovia jest naszą Barceloną(FCB)" - WD-40
"Resovia jest naszym ZENITEM" - @Idz
"Resovia jest naszą Barceloną(FCB)" - WD-40
- niepoinformowany
- Posty: 4681
- Rejestracja: 21 maja 2008, o 06:42
- Płeć: M
Re: Superliga mężczyzn 2012/2013
@ sb.slav
Dzięki wielkie, za parę przyjemnych minut podczas czytania tego wywiadu
Dzięki wielkie, za parę przyjemnych minut podczas czytania tego wywiadu
Resovia Rzeszów & FC Barcelona
Volleyball - something more than sport: https://www.youtube.com/watch?v=sBNxd1s ... pp=desktop
Volleyball - something more than sport: https://www.youtube.com/watch?v=sBNxd1s ... pp=desktop
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
@sb.slav, dzięki Ci przeogromne za przetłumaczenie tego wywiadu. kłaniam się po pas! Uwielbiam Aleknę, szkoda, że odchodzi z kadry Rosji, ten wywiad pokazuje jak wielkie serce miał dla Kadry.
"Można z nami wygrać, ale nie można nas pokonać" śp. Krzysztof Kowalczyk o AZS PW.
Re: Reprezentacja Rosji mężczyzn
Tym razem zamieszczam wywiad z Sergiuszem Tietiuchinem – sportowcem roku według dziennikarzy Sport-Expressu, tego samego, który przyznał Alekno tytuł trenera roku w Rosji.
Aż dziw – ile ten człowiek przeszedł, o czym przekonacie się, czytając ten wywiad.
Sportowcem roku 2012 w Rosji według dziennikarzy „S-E” został jedyny w siatkówce halowej mężczyzn zdobywca czterech olimpijskich medali 37-letni przyjmujący „Biełogorja” Sergiusz Tietiuchin. Po Londyńskim tryumfie ogłosił on zakończenie kariery reprezentacyjnej. Na dniach okazało się, że Tietiuchin może zakończyć przygodę z siatkówką w ogóle.
Sergiusz Tietiuchin: „W rozsypce” przed Londynem
- Pana, Sergiuszu, wielbią dzisiaj na każdym kroku, - spróbowaliśmy połechtać Tietiuchina. Ten speszył się. Zmarszczył brwi. – Ma pan, na pewno całą stertę próśb o udzielenie wywiadu. Jak u Malkina, - podpuszczaliśmy dalej Tietiuchina.
- Sterta nie taka duża, - przyjął dowcipny ton Tietiuchin. – Ale dziennikarze interesują się. Zaraz po spotkaniu z wami spotykam się z korespondentami „Rossija-24”, przyjeżdżają specjalnie do Biegorodu.
- Wywiad dla pana – proces męczący?
- Nie. Nie bardzo. Dlaczego pytacie?
- Po prostu znajomi opisali pana: „Dobry-dobry. Skromny-skromny”.
- Nie wiedziałem, co do „dobrego”. Ale „skromny” – to w dziesiątkę. Jestem zwyczajnym człowiekiem i powinienem takim zostać. Wszyscy siatkarze to dość skromni chłopcy. Twardo stąpają po ziemi.
- Nie tak jak piłkarze…
- Tylko raz zetknąłem się z piłkarzem – z Romą Adamowym. W niemieckiej klinice razem nas operowali, przechodziliśmy rehabilitację. Świetny facet.
Pół godziny później Tietiuchin zrelaksował się i zaczął w końcu opowiadać, dosłownie jak starym przyjaciołom, o nowym domu. O pomysłach, wymyślonych to przez niego, to przez jego żonę:
- Tam gdzie zwykle znajduje się piwniczka z winami, my urządzimy salę kinową. Duzy ekran, wytworna akustyka. Cacuszko!
Drużyna zebrała się na obiad przy drugim stole. Sergiusz wskazał na prezesa „Biełogorja”.
- Sasza Zujczenko był świetnym siatkarzem. Kiedy podpisał kontrakt w zagranicznym klubie, wręczył mi, juniorowi, japońskie Asicsy. Królewski podarek – grałem wtedy w Kedach. Obecnie dobre buty to żaden luksus, zmieniaj choćby, co miesiąc. A ja półtora roku w nich biegałem, chuchałem na nie i dmuchałem. I w tym stanie przekazałem młodszemu pokoleniu. Sergiuszowi Amadinowowi.
- Może do tej pory ktoś ciągle w nich gra, - spytaliśmy.
Tietiuchin się roześmiał.
- Wybrali pana sportowcem roku. A jeśli pan miałby wybierać, czyje nazwisko byśmy usłyszeli?
- Maksima Michajłowa. Tak ze względu na osiągnięcia sportowe, jak i przez wzgląd na zalety osobowości jest tego godny. Na Olimpiadzie zrobił na mnie ogromne wrażenie pewien chodziarz, nie pamiętam nazwiska… Wygrał na 50km.
- Sergiusz Kirdjapkin?
- Tak! On także zasługuje. Włączyłem telewizor, spróbowałem wyobrazić sobie jak przemierzam te półsetki kilometrów… Koszmar! Nie wiem, jak oni to wytrzymują.
- Dałby pan radę?
- Wątpię. Nie znoszę jednostajności i monotonii. Męczę się biegając krosy po lasach. Czy jeżdżąc na rowerze. Fizycznie daję radę, a psychicznie – ciężko znoszę. Pamiętam, w reprezentacji młodzieżowej pod wodzą Waleriana Alferowa bardzo dużo biegaliśmy.
- „Dużo”, to znaczy?
- Przez dwa lata – każdego ranka. Od tej pory nie lubię biegać.
- Włodzimierz Krikunow mówi pewnego razu: „Dzisiaj wolne. Kros 20km – i jesteście wolni.
- U Alferowa było łatwiej. Rozgrzewka – 5 kilometrów.
- Była przynajmniej jakaś korzyść?
- W osiąganych rezultatach – oczywiście! Na jednym oddechu wzięliśmy „Europę”, następnie Mistrzostwo Świata. Teraz okrągły rok biegamy po lasach. Miejsca wokół bazy są przepiękne.
- Bełogrodskije lasy poznał pan niczym partyzant?
- Tak mi się wydawało. Ale w ciągu ostatnich kilku miesięcy tyle tłukliśmy się po świecie, że ścieżki zarosły. Ostatnio zamiast 25 minut biegałem 45. Przegapiłem potrzebny nawrót. Wszystko zapomniałem!
- Długo nie decydował się pan oglądać powtórki finału Olimpiady…
- Nie widziałem po dziś dzień.
- Zadziwiające. Z jakiego powodu?
- Muszę się do tego psychicznie przygotować. To będzie dla mnie trudny moment, stresujący. Jednak myślę, że przyjdzie taki czas, kiedy będę chciał obejrzeć pojedynek. Usiądę w fotelu…
- Otoczony rodziną?
- Oni już zaspokoili ciekawość - i dzieci, i rodzice widzieli mecz finałowy z dziesięć razy. Najczęściej – końcówkę trzeciego seta.
- Dwie pańskie zagrywki?
- Tak. Chociaż mnie samemu trudno sobie przypomnieć, jak to było. Stan, w jakim się wtedy znajdowałem uleciał z pamięci zupełnie.
- Gienadij Szypulin, siedzący na trybunach, opowiadał nam później: „Byłem na sto procent pewny, że Sergiuszowi się uda”.
- I ja miałem żelazną pewność. To jedyne, co pamiętam. Nie umiem wyjaśnić, skąd wzięła się ta pewność. A może, to tylko teraz tak mi się wydaje, a wtedy tego nie czułem…
- Jest pan samokrytyczny.
- Rzeczywiście macie rację, to moja cecha.
- Jakie cechy ponadto są - pańskie?
- Jestem pracowity. To dzięki mojemu ojcu. Nie jestem przecież zbytnio utalentowany. Nie wyróżniam się także siłą.
- A Szypulin i Roman Jakowlewicz twierdzą, że jest pan unikalnym w siatkówce człowiekiem.
- Czyżby? I w czym przejawia się ta unikalność?
- Posiada pan szczególny nadgarstek.
- (Kręci ręką.) Niczego w nim szczególnego… Wydaje mi się, że jest jak u wszystkich. Proszę mi się przyjrzeć - czy jestem bardzo wysoki? Albo czy wysoko skaczę? Nie. Bywają ludzie, którzy z niewiarygodną siłą uderzają piłkę. Uwarunkowania genetyczne. A u mnie wszystko zwyczajne. Jako szesnastolatek przeprowadziłem się do Biełgorodu z Fergany. Ojciec zabrał mnie i Andrzeja Borzinca. To on był uznawany za prawdziwy talent. Kluby się o niego rozpytywały. Chłopak po prostu urodzony do siatkówki. A ja przy okazji pociągnąłem za nim.
- I jak potoczyły się jego losy?
- Powinny były potoczyć się lepiej. Z Biełgorodu przeprowadził się do Woroneża, obecnie mieszka w Orenburgu…
- W Ferganie by pan tak nie zabłysnął?
- Zdecydować się na przeprowadzkę było bardzo ciężko. Ale trafiła się okazja. Przy czym, Fergana była praktycznie miastem rosyjskim, osiemdziesiąt procent mieszkańców stanowili Rosjanie. W czasach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej przenieśli tutaj dziesiątki fabryk. A ludzie potem zostali. I nieoczekiwanie ogłoszono plebiscyt.
- Mieliście duże mieszkanie?
- Dwupokojowe. Pieniędzy, które za nie dostaliśmy starczyło w Biełgorodzie na meble do kuchni…
- Był w finale olimpijskim moment, który przeszedł niezauważony – a był bardzo istotny?
- Tam każda akcja – jest na wagę złota. I roszada Michajłowa i Muserskiego, i moje serwisy… Jedna bez drugiej nie przyniosłyby żadnego efektu.
- Zespół nie stracił wiary?
- Absolutnie. Po drugim secie nie było wrażenia, „to koniec”. A w trzeciej partii czujemy - coś się z Brazylijczykami dzieje. Może, już w głowach cieszyli się z wygranej? Przymierzali medale? Jednak najprędzej „siedli” fizycznie. A potem się złamali.
- Gdyby Demetriusza Muserskiego nie przestawili na atak - zdołaliby was „dobić”?
- Wszystko do tego zmierzało. Michajłow jest w naszym zespole kluczową postacią. Główny ciężar ataku spoczywa na nim. Oczywiście Brazylijczycy rozebrali Maksa od a do z. I nagle Alekno przestawia go z Muserskim. Zrobiło się łatwiej obojgu. Widzieliście przecież, jak się rozpędzili? Jak zagrali?
- Cały świat widział. Ale nie wiedzieć czemu wszyscy myślą, że to Alekno wpadł na ten trik. A na pomysł przestawienia Muserskiego na atak wpadł przecież Szypulin w Biełgorodzie.
- Tak, to Biełogorodska „sztuczka”. Gienadij Jakowlewicz lubi eksperymentować. A Włodzimierz Romanowicz(Alekno) nie bał się powielić tego kroku. Nie „zbaraniał” od tego, że poddajemy finał. Głowa pracowała.
- Alekno o prowadzeniu meczu finałowego przez węgierskiego sędziego powiedział: - „obelga”. Pan jest człowiekiem subtelnym, jakby pan to określił?
- Włodzimierz Romanowicz wyraził się jeszcze zbyt delikatnie. Mi inne słowa cisną się na usta. I lepiej ich głośno nie wypowiadać publicznie. Nie wiedzieć czemu Rosjan zawsze tak sędziują. Czy to federacja nie dopełnia obowiązków, czy wina tkwi w nas siatkarzach… Nie mam do Węgra pretensji tylko o piąty set - kiedy nakazał nam wrócić na boisko. Miał rację w tej sytuacji.
- Muserskij miał jakiś przestój?
- Tak. Sędzia zweryfikował przebieg akcji. Dobrze, że zdążyliśmy się oderwać. Zdarzy się coś takiego przy równym wyniku, i może być ciężko. My biegniemy, świętujemy - a tu coś takiego!
- Brazylijczycy płakali?
- Łzy się pojawiły, zdaje się, że u jednego ze środkowych. Całkiem młody chłopak, debiut na Olimpiadzie.
- Czy jakiś mecz wywołał kiedykolwiek łzy u pana?
- Ciężko było w Sydney, kiedy przegraliśmy finał z Jugosławią. Rozpłakałem się wprost na boisku. I w Pekinie także - po półfinale z Amerykanami.
- W przeddzień finału dzwonił do pana Szypulin. Co panu powiedział?
- Wiele razy z nim rozmawiałem w trakcie Olimpiady. Mnie i Chtiejowi powiedział: powinniście jutro zapomnieć o tym, co czeka was później. Musicie wyjść i umrzeć na boisku. Było wiadome – przyjechaliśmy do Londynu w okropnej formie.
- Pański iphone poradził sobie ze wszystkimi otrzymanymi sms z gratulacjami?
- Tak, chociaż przyszło ich niemało. Pisali i nieznajomi.
- Odpowiadał pan od razu?
- Miałem czas - po finale wlekliśmy się autobusem przez wszystkie londyńskie korki. Zadzwoniłem do rodziców i odpisałem do najbliższych. Reszcie wysłałem – „bardzo dziękuję”.
- Kuchnią na Olimpiadzie był pan rozczarowany tak samo jak sędziowaniem?
- Jest ona zawsze taka sama, standardowe menu. Jadalnię rozdzielają na kuchnie: europejską, azjatycką, i tak dalej. Ale wszystko jest niesmaczne, „plastikowe”. Stołowaliśmy się w „Russkim Domu”, tam nas barszczykiem odkarmiali.
- Ludzie do dziś wspominają, jak obchodziła sukces reprezentacja ZSRR w koszykówce w Seulu. U was było spokojniej?
- Tak, noc po zwycięstwie spędziliśmy spokojnie. W „Russkim Domu” zebrali się przedstawiciele federacji, żony, Szypulin przyszedł… Długo siedzieliśmy. I Byliśmy tak zmęczeni, że procenty nie brały.
- Trzeba patrzeć, co się pije.
- Niektórzy pili szampana. A mnie przyjaciel przywiózł butelkę biełgorodskiej wódki.
- Prosto i dobrze.
- Ja lubię piwo, ale źle wpływa na stawy. Po mocniejsze trunki sięgam rzadko. A w Londynie byłem w takim stanie, że potrzebowałem właśnie rosyjskiej wódeczki.
- Były w pańskim życiu „ciężkie spotkania” z alkoholem?
- Podczas wolnego w Ferganie sprawdziłem organizm na wytrzymałość. Prawda, nie do nieprzytomności, wschód powitałem na nogach. A jeszcze nie zapomniałem, jak już w Biełgorodzie pierwszy raz próbowałem mocnego piwa. Mieszkałem w akademiku. Przenosiliśmy lane piwo w plastikowych reklamówkach.
- Nie słyszeliśmy o takim sposobie.
- Nauczę was. Jedną reklamówkę wkładacie w drugą, i w nią lejecie piwo. Potem zawiązujecie na supeł.
- Nie prościej nalać do bidonu albo trzylitrowej butelki?
- Wnosiliśmy piwo do akademika - i dopiero tam przelewaliśmy go do butelek. Od razu nie można było tego zrobić.
- Dlaczego?
- A jak to sobie wyobrażacie - pójść na trening z bidonem? Reklamówki nas ratowały. Do piwa braliśmy gromadniki(Rosjanie jako przekąskę do piwa jedzą ryby) i budowaliśmy na stole „braterską mogiłę”.
- Pyszna historia. Jak rozumiemy mecz finałowy w Londynie jest dla pana bezkonkurencyjny, jeśli chodzi o przebieg? A numer dwa?
- Po co daleko szukać? Spotkanie z Amerykanami w Londynie. Nasz start na Olimpiadzie był słaby. Nie mówię nawet o jakości naszej gry - a o podejściu psychicznym. Byliśmy pozbawieni wiary w siebie. Proszę popatrzeć na skład - jedni kontuzjowani, drudzy - niedoleczeni do końca, trzeci - w trakcie rehabilitacji. Wesoła kompania.
Okropnie wyglądaliśmy w meczu z Niemcami, chociaż wygraliśmy. Spaliliśmy się ze świstem w meczu z Brazylijczykami. Zagraliśmy cudacznie w meczu z Tunezją. Po tym spotkaniu podszedł do nas Alekno. I powiedział: „Nie wiem co z wami zrobić! Może was puścić na miasto, żebyście sobie poużywali? Gorzej grać tak czy inaczej nie będziemy…”
- Tego pomysłu należało się uchwycić.
- On tylko zażartował. Jednak to dokładnie odzwierciedlało naszą sytuację. I oto przyszedł mecz z amerykanami. Także 0: 2 lecieliśmy, trzecią partię zaczęliśmy nieudanie. Ale zdołaliśmy się przełamać.
- Amerykanie wydawali się na tej Olimpiadzie bardziej interesujący od Brazylijczyków.
- Tak, oni "stuknęli" Brazylijczyków 3:1! A nasza sytuacja była niewesoła: przegralibyśmy z Amerykanami, a dalej czekali Serbowie. Diabli wiedzą, czym by się to wszystko skończyło…
- Nawiasem mówiąc, według Szypulina, londyński skład reprezentacji - nie był najsilniejszy w ostatnich latach.
- Jeśli oceniać „fizyczność” - to tak było! Na wszystkie Olimpiady, poza Atlantą, przyjeżdżaliśmy jako faworyci. A w Londynie Rosji do głównych faworytów nikt nie zaliczał.
- To, co zrobił Aleksander Wołkow - było bohaterskie?
- Charakter. A może i bohaterski wyczyn. Wiedział na co się pisze.
- Pamięta pan podobne sytuacje?
- Taras Chtiej na Pucharze Świata. Przed meczem pozwalał się kłuć, wieczorami ledwo powłóczył nogą. A na następny dzień znowu przyjmował zastrzyki, grał mecz - potem chodził z wysiłkiem.
- Pan tak postępował?
- W czasach młodzieżowych dostawałem zastrzyki z powodu wybitego ramienia. Raz, podczas play-off mistrzostw Rosji grałem ze zwichniętym palcem. Ale tego nie da się porównać, z tym co przeszedł Wołkow. Palec – to głupstwo. Zawiązałem, zacisnąłem zęby, przecierpiałem. A Saszy każdego ranka puchło kolano. Musieli odciągać płyn.
- Dojdzie po tym do siebie?
- Wszyscy na to liczymy. Zaryzykował w dobrej sprawie. Pomoc z góry powinna nadejść.
- Film dokumentalny o waszej olimpijskiej Victorii się panu spodobał?
- Tak. Przyciąga uwagę.
- To znaczy, że fragmenty finału jednak pan już widział?
- Tylko fragmenty, które znajdują się w filmie. Ciekawie było widzieć reakcję Brazylijczyków na ławce rezerwowych. Jak odrzucili ręczniki i w niskim przysiadzie byli gotowi rzucić się na boisko świętować zwycięstwo. Nie sam nie zwracałem uwagi na to, co dzieje się poza parkietem.
- A co się panu nie spodobało?
- Zirytowała mnie ostatnia fraza: „W następnym sezonie wystąpi jedenastu zawodników…”. Zbyt dramatyczna wizja. Rozzłościłem się: a komu to się coś strasznego stało? I dalej: „Sasza Wołkow przejdzie operację”. Westchnąłem z ulgą.
- Jakie jeszcze kino w ostatnim czasie pana zachwyciło?
- „1+1”. Pełen zachwyt. Widzieliście?
- Nie.
- Obowiązkowo obejrzyjcie. Przeczytałem niedawno w nowościach, że ten francuski film uznali za jeden z najlepszych w historii kina. Przyjechałem na zgrupowanie w Anapu przed Olimpiadą. Mieszkałem w pokoju z Tarasem. Dał mi płytę: „Świetne kino”. Włączyłem - i wzruszyłem się do łez…
- Sentymentalny z pana człowiek. Czy choć jeden medal kładł pan pod poduszkę?
- Do medalów podchodzę spokojnie. Niektórzy je wieszają na ścianie - a ja spakowałem wszystkie i oddałem bliskim. Coś jest u rodziców, coś u młodszego brata. U siebie w domu trzymam jeden-jedyny.
- Domyślamy się który.
- I tu się mylicie. Z Pucharu Świata. Zamierzamy się przeprowadzić, całe mieszkanie zawalone jest rzeczami. A medal wisi w moim gabinecie na haczyku. I dostać się do niego jest praktycznie niemożliwe.
- Toasty po Olimpiadzie zapadły w pamięć?
- Dla mnie na ten moment najbardziej aktualny jest - na zdrowie. Banalny, ale najważniejszy. A wszyscy nie wiedzieć czemu gratulują czego innego: „Oto na piątej Olimpiadzie zdobył złoto…”. Mój ojciec jeszcze mówi akuratnie - „prawdziwi mężczyźni”. Kiedy on wypowiada coś takiego - rozumiesz od razu, że nie ma lepszej pochwały.
- Ojcowskie komplementy - to rzadkość?
- Tak. Po Pucharze świata, prawda, pochwalił. Zadzwonił: „Prawdziwym chłopcom przekaż dzień dobry…” Tatko u mnie wyjątkowy.
- Czym?
- Potrafi znaleźć porozumienie z każdym dzieckiem. Nigdy nie podnosi głosu. Ani na malców, których trenuje, ani w domu. Jak mówią moi synowie: „Najstraszniejsze, jeśli dziadek marszczy brwi…”.
- Słyszeliśmy, że Tietiuchin senior koncentruje się na trenowaniu pańskich dzieci. Mają rzeczywiście zadatki na wielkich zawodników?
- Wania ma - 15, Pasza - 12. W takim wieku niemądrze przepowiadać. Jeśli sądzić po ochocie do gry - to coś w nich jest. Pasza do gier zespołowych odnosi się obojętnie. Ale gdy nauczył się posługiwać pilotem - śledzi wyłącznie kanały sportowe…
- A starszy?
- Ten jest inny. A podejście do siatkówki zmienia się na lepsze. Przeżywa, że nie rośnie. Ma 183cm, a kryteria w siatkówce obecnie są ostre. Chociaż opowiadam mu, jak sam w wieku 14 lat po wakacjach urosłem 10cm. Spotkałem kolegę z klasy - a ten mnie nie poznał. W ciągu jednego lata przerosłem wszystkich w szkole!
- Średni syn będzie wysoki?
- Prawdopodobnie. Ma inną budowę. Wania jest potężniejszy, a Pasza, chudziutki. Porównując swoje dziecięce fotografie - jesteśmy bardzo podobni.
- W jakim wieku jest najmłodszy?
- Dwa latka. Wczoraj Saszka pierwszy raz opanował drogę do nocnika.
- Pański wzrost - prawie dwa metry. Kiedy sofa w salonie zaczęła być dla pana torturą?
- Wiecie, nie jestem wybredny. Łatwo zasypiam w hotelach, pociągach, samolotach, autobusach. Zwinę się w kłębek - i w porządku. Na przykład z Fergany wyprawiłem się na turniej do Irkucka. Trzy i pół dnia w jedną stronę kuszetką! Ale potraktowałem to jak przygodę. Albo przed Olimpiadą mieszkaliśmy w na zgrupowaniu w Nowogorsku. Wysokość drzwi pomiędzy sauną a szatnią wynosiła 185cm. Z Tarasem nieraz się obijaliśmy, a potem po miesiącu tak przywykliśmy, że automatycznie w każde drzwi wchodziliśmy lekko pochyleni. Refleks.
- Pomówmy o nieprzyjemnym. Skąd wzięły się problemy z sercem?
- Kariera siatkarza - to dosłownie kierat. Rok w rok bez odpoczynku. No i wiek…
- 37 - to „wiek”?
- Teraz rozumiem - że tak. Parę lat temu powiedziałbym, że to bzdura. Słowem, jeśli wyrażać się językiem medycznym - mam arytmię. Zaburzenia rytmu serca. W prowadzeniu zwykłego życia to nie przeszkadza. Ale na kardiogramie wszystko widać.
- Jak się pan dowiedział?
- Występowałem jeszcze w Kazaniu. Ciągłe przeloty. Liga Mistrzów… Po jakimś czasie przeszło. Historia powtórzyła się przed Londynem. Tu już musiałem podjąć rehabilitację. Bardzo - bardzo wiele zajęć. Bez pozwolenia lekarzy nie miałem prawa pojawiać się na zgrupowaniach.
- Treningi wznowił pan na miesiąc przed Igrzyskami?
- Tak, na ostatnim zgrupowaniu. Obciążenia ogromne, Testowałem wydolność pedałując na rowerze. Kardiogram był w normie.
- Bał się pan, że może pana zabraknąć w Londynie?
- Bardzo! Na miejscu Włodzimierza Romanowicza dokładnie rozważyłbym, czy zabierać takiego zawodnika. A on na mnie poczekał, wziął ze sobą. Ale niczego nie obiecywał. Zrozumiałbym każdą decyzję trenera. Nawet, jeśli lekarze wydaliby pozwolenie, a mnie by „odczepili” od reprezentacji. Dlatego, że patrząc na kondycję fizyczną byłem… Jak by to klarownie wyrazić… „W rozsypce”.
- Co teraz mówią lekarze?
- Badania po Olimpiadzie nie przeprowadzali - zrobili parę dni przed nią. Wszystko wróciło. Cóż, czeka mnie kolejna rehabilitacja.
- Jak długa będzie przerwa?
- Nie mam pojęcia. Ledwo wczoraj otrzymałem wyniki. Płacz i zgrzytanie zębów. Przylatuję z Londynu - przewiało mi szyję. A „Biełogorie” na zgrupowaniu. Dwa tygodnie chodziłem poskręcany, ręki nie mogłem podnieść. Poprawiłem się. Ledwo zacząłem treningi - wypadnięcie kręgu. Dwa miesiące leczyłem plecy. Ledwie się podleczyłem - na drugim treningu łamię palec! Myślę - czy to jakieś znaki, czy co?
- Wcześniej coś takiego pana spotykało?
- Może tak, a może nie zwracałem uwagi. Chociaż na ból się nie skarżę! Latem w Moskwie rozmawiałem z kardiochirurgiem - ten mi powiedział: „Z jednej strony, to poważna sprawa. Z drugiej - w najbliższym czasie nie powinno być powikłań…”.
- Zapewne miał na myśli prowadzenie zwyczajnego życia, nie zawodowego sportowca.
- Tak.
- Wychodzi na to, że może pan zakończyć karierę w każdej chwili?
- Tak.
- Bo przecież nie dla pieniędzy ją pan kontynuuje?
- Pieniądze nigdy nie były dla mnie podstawowym bodźcem.
- Ale zdecydował się pan jednak kiedyś zmienić Biełgorod na Kazań?
- Pieniądze były większe, to prawda. Ale interesujący był sam projekt. Zagrać z Ballem - to była gratka. Spróbować czegoś nowego.
- Zaproponowali panu w Kazaniu pięć razy lepsze warunki, niż w Biełgorodzie?
- Nie pięć razy, ale blisko.
- To był pański rekordowy kontrakt?
- Nie, wcześniej zdarzały się wyższe. Także - w Kazaniu.
- Jest pan z tych ludzi, którzy pamiętają dokładnie ile mają na koncie?
- Nie. Mówię szczerze.
- Hokeista Eugeniusz Kuzniecow powiedział: „Pieniędzy trzeba pilnować. Wiem co do kopiejki, ile kosztuje mnie benzyna…” A pan?
- Ja nie znam. Ceny benzyny, kursu dolara, cen akcji - jestem od tego bardzo daleki.
- Chociaż od trzech lat prowadzi pan restaurację?
- Żona się nią zajmuje.
- Nie wnika pan?
- Bardzo rzadko. Kiedy pojawiło się pytanie, kupować obiekt czy nie, przyszło wniknąć.
- Restauracja przeszła przez wiele rąk, i żaden właściciel jej nie zatrzymywał na dłużej. Pana to nie zaniepokoiło?
- Wiedziałem, że to nie przez żaden „kryminał”. Po prostu ludzie, którzy ją prowadzili, nie brali pod uwagę wzięcia kredytu. A miejsce jest świetne - na brzegu głównej miejskiej plaży.
- Jeden ze sportowców opowiadał nam o własnej restauracji: „Główny problem - wyrugować kradzieże wśród pracowników”. Zainstalował kamery. Pan swoich przyłapał?
- Kilka razy. Przy wynoszeniu jakichś drobiazgów. Kiedy kupowaliśmy tę restaurację sytuacja była nieciekawa. Poprzedni właściciele długo przetrzymywali pensję. A przymykali oczy na małe kradzieże. W restauracji znajduje się 250 miejsc - a ostało się zaledwie sześć kieliszków! Resztę rozwlekli. W takim stanie kupiliśmy restaurację.
- Dużo pracy.
- Najpierw skoncentrowaliśmy się na kuchni. Postawiliśmy na nią. Chcieliśmy, żeby było smacznie i niedrogo. Żadne wnętrze nie zatrzyma klientów. I po roku wyszliśmy na plus.
- O zmianie nazwy nie myśleliście?
- Po co? „Nowa fala” - według mnie, to udana nazwa. W czasach sowieckich na tym miejscu mieściła się piwiarnia „Fala”.
- To tam rozlewaliście piwo do reklamówek?
- Nie, nie, - roześmiał się Tietiuchin. - W innym miejscu.
- Salonu piękności się nie pozbyliście?
- Szybko zaczął się zwracać. Przez pierwszy rok, żona wszystko co zarabiała na nim, inwestowała w restaurację. Cały nasz biznes spoczywa na Nataszy. Ma rozpisane, w specjalnym notesie wszystkie zaplanowane zadania. Rano sprawy w fitness klubie - potem jedzie do restauracji. Stamtąd do salonu piękności, na budowę naszego domu za miastem…
- Dzielna kobieta.
- Natasza to zuch. Ja na przykład, nie wyobrażam sobie prowadzić takiego życia. A ona w dodatku ma do pomocy dobre menedżerki.
- Z młodszym synkiem, kiedy ona jest w rozjazdach siedzi niania?
- Nie mamy niani. Babcie pomagają.
- A wy chcecie jeszcze czwarte dziecko?!
- Chcemy. Ale w tej kwestii trudno cokolwiek planować.
- Dalsze życie planuje pan związać z Biełgorodem?
- Na sto procent! Dla mnie Biełgorod już dawno jest jak rodzinne miasto.
- A nie ciągnie pana do Moskwy?
- Boże broń! Bez urazy panowie, ale Moskwy nie lubię. Czuję się pochłonięty przez to miasto. Pół dnia tam przebywam - i więdnę. Czuć tam jakąś złą energię, ludzie są pochmurni, nieprzyjaźni, wszyscy za czymś gonią. A po jednym incydencie w ogóle Moskwy się trochę boję.
-
- Zamyśliliśmy kupić apartament na Szosie Noworyskiej. Dzieci rosną, a miejsce jak z bajki. Domek piękny, trzypiętrowy, rzeczka pod bokiem. Po sąsiedzku miał się wprowadzić Sanja Kosariew i jeden nasz przyjaciel. Wnieśliśmy przedpłatę jak zwykli wspólnicy…
- I?
- Ciemna historia. W osadzie było dwóch współwłaścicieli. Pierwszy zajmował się budową i przyjmował pieniądze. Następnie w jakiś sposób ta część znalazła się w całości u drugiego. Ziemia od początku zaś należała do niego. I on mówi, ja pieniędzy nie otrzymałem, z tym, co tamten zbudował nie mam nic wspólnego. Albo oni rzeczywiście poważnie się pokłócili. Albo to była zaplanowana akcja - jak „oskubać” klientów.
- Pan skłania się ku jakiej wersji?
- Nie wiem. Proces ciągnie się już trzy lata. Pierwszego faceta w rezultacie posadzili. Ale my tak czy inaczej już nie nastawialiśmy się na odzyskanie pieniędzy. Kiedy zwróciliśmy o pomoc do znajomych, nikt się nie palił do reprezentowania nas w tej sprawie. Może za nowym właścicielem stoją jacyś wpływowi ludzie? Na szczęście Natasza znalazła przez Internet dobrego adwokata. I zaczęliśmy się sądzić we trójkę.
- Adwokat reprezentuje także Kosariewa i waszego przyjaciela?
- Tak. Między innymi, jesteśmy pierwszymi w Rosji osobami fizycznymi, które wygrały proces sądowy z taką potężną spółką! Mimo wszystko są u nas porządni sędziowie!
- Stykaliście się z pogróżkami?
- My - nie. Adwokatowi grozili.
- Wynajęliście mu ochronę?
- Nie. Zareagował na to zadziwiająco spokojnie. W moim zawodzie, mówił, takie rzeczy to chleb powszedni.
- Zwrócili wam wszystko do kopiejki?
- Na razie 70%. Szybko, mam nadzieję, wypłacą resztę.
- Moskwy pan nie znosi. A są także jakieś nielubiane kraje?
- Grecja. Zwłaszcza po Final-Four Pucharu CEV, kiedy w Atenach kibole „Panatinaikosu” obrzucili kamieniami i racami naszych kibiców. To byli krewni zawodników, wśród nich - moja mama. Zapaliła się na niej kurtka i dżinsy. Na szczęście obok znaleźli się jacyś ludzie, i płomienie szybko ugasili. Mama się przestraszyła, płakała.
- Wszystko działo się na pańskich oczach?
- Nie. Zajście miało miejsce na ulicy obok hali. Atak zorganizowali kibole piłkarscy, którzy szli na mecz swojego „Panatinaikosu”. Nasi, żeby ukryć się przed petardami i racami, wbiegli powrotem do hali. Tylko dwie dziewczyny nie zdążyły. Schowały się za samochodem. Mój brat - i jakiś inny chłopak dostrzegli je i pobiegli im z pomocą. A mama ruszyła za nimi. Ratować syna. I wtedy rzucili w nią racą.
- Autokar „Biełogorja” także obrzucili petardami i kamieniami?
- Na szczęście nie. Ale dawno temu mieliśmy incydent, kiedy jeździliśmy na mecze wyjazdowe autokarem. Zimą na trasie Moskwa - Biełgorod ktoś przyłożył kamieniem w boczne okno kierowcy. Na szczęście nie ucierpiał, ale dalej jechał z rozbitą szybą. Ubraliśmy go we wszystkie wolne kurtki, czapki, a sami zakutaiśmy się w prześcieradła. Ale i tak w środku było lodowato. Piecyk nie dawał rady. Butelki z wodą pozamarzały.
- Wróciwszy z Londynu, Pan, Ilinych, Muserskij i Chtiej podarowaliście Szypulinowi BMW X7. Czyja to była inicjatywa?
- Wspólna.
- Ale ktoś przecież pierwszy powiedział „A”…
- Nie pamiętam, nie chcę kłamać. Rozumieliśmy, ile Szypulin włożył osobiście w nas i w to zwycięstwo. Widzieliśmy, jak przeżywał Olimpiadę. Do łez. Odwdzięczyć się takiej osobie samochodem - to najmniej z tego, co jesteśmy w stanie dla niego zrobić. Myślę, że żaden z chłopców nie pożałował tych pieniędzy.
- Dlaczego właśnie X7?
- Szypulin uwielbia BMW. Ostatnie dziesięć lat jeździł „siódemką”. Rozbijał się nią po całej Europie. Także innych wariantów nie braliśmy pod uwagę.
- Z pełnym wyposażeniem X7 kosztuje 600 tysięcy złotych. Złożyliście się po 150 tysięcy?
- Tak. Pieniądze przynieśliśmy Tarasowi(zięciowi Szypulina), a on przekazał je Gienadijowi Jakowlewiczowi. A ten sam zajął się wszystkimi formalnościami w salonie. Po nowym roku samochód „przygonią” do Biełgorodu.
- Mistrzyni Olimpijska w zapasach Natalia Worobiewa po zwycięstwie w Londynie swojemu pierwszemu trenerowi podarowała X-Trail’a z wielką czerwoną kokardą na dachu. Dlaczego wy nie postąpiliście tak samo?
- Wszystko jedno, niespodzianka by się nie udała. Ktoś z nas na pewno by wypaplał.
- Czy nie pan?
- Być może ja, - roześmiał się Tietiuchin. - Jeśli kupuję coś dzieciom, chcę od razu im pokazać. Męczy mnie czekanie na jakiś specjalny moment.
- Ostatnio, co pan im podarował?
- Średniemu - buty ugg. Prosił o nie przez dwa lata. Starszy naśmiewa się z tego: „No ty Frajerze! Będziesz w nich wyglądał, jak…”. A młodszy cieszy się z każdej zabawki. Ale szczególnie z kolejek. Mamy tych parowozów jak w RŻD!(Russkije Żeleznyje Dorogi)
- Prezydenckiego Audi A8 nie planuje pan sprzedawać?
- Nie. Bardzo je lubię. I podchodzę do takich prezentów emocjonalnie. Zostało mi jeszcze BMW X5, otrzymane za brąz z Pekinu. Przebieg ledwie 20 tysięcy kilometrów. Szkoda mi się go pozbywać. Chociaż mamy teraz już cztery samochody, i dwa z nich stoją nieużywane.
- Gdzie je trzymacie?
- Przy naszej restauracji jest solidny parking.
- Dwanaście lat temu we Włoszech, pan i Roman Jakowlewicz mieliście wypadek. Pamięta pan wszystko z tego zdarzenia?
- Zderzyliśmy się czołowo - ja straciłem przytomność. Ocknąłem się w szpitalu. Kiedy nastawiali mi łokieć, lekarze z powrotem mnie uśpili. Obudziłem się już w sali ogólnej.
- Mocno ucierpieliście?
- Łokieć składali od nowa, wstawili śruby. Poważnie ucierpiał staw biodrowy. I złamałem cztery palce lewej nogi. Lekarze tego nie zauważyli, nie zrobili zdjęć. Stopa dokuczała, ale nie zwracałem zbytniej uwagi. Przeczekałem. Kiedy powolutku przystąpiłem do treningów, ból się wzmagał. Wtedy zdecydowałem się zrobić rentgen. Wyjaśniło się, że palce były złamane, przy czym kości źle się zrosły. Przyszło wszystko łamać, ustabilizować drutami.
- Jakowlew mówił, że przed wypadkiem piliście.
- Faktycznie tak było. Byliśmy młodzi, nieodpowiedzialni… Z autostrady zjechaliśmy na płatną drogę między Parmą i Modeną. Droga dwukierunkowa. A wąska na tyle, że poprzednio z nadjeżdżającym z naprzeciwka autem zetknąłem się lusterkami. A tym razem wyprzedzałem pod górę i nie zauważyłem, że na wprost mnie pędzi samochód. Zderzyliśmy się czołowo. Wszystko stało się tak szybko, że nie zdążyłem się nawet wystraszyć.
- Poduszki powietrzne was uratowały?
- A skąd one w starej Lancii? Na miejscu pasażera nie działał nawet pas bezpieczeństwa, dlatego Romka nie był przypięty.
- Lepszego samochodu w Parmie nie mieli?
- Lancia okazała się i tak nie najgorszym egzemplarzem z tych, które mi zaproponowano w klubie.
- Jasne. Kierowca drugiego samochodu przeżył?
- Tak, ale tez długo wracał do zdrowia. Wydatki na jego leczenie pokryło ubezpieczenie. Oczywiście, ja odpowiadam przed tym człowiekiem, który ucierpiał przeze mnie. Daj Bóg, żeby żył sto lat! Wiele rzeczy wtedy przemyślałem.
- Więcej na dwukierunkowej drodze pan nie pędzi?
- Prowadzę odpowiedzialnie. Sam rozumiem - że przeszedłem po ostrzu noża. Powiodło mi się, że prezes Parmy, w przeszłości lekarz, ma własne centrum rehabilitacyjne. Do niego na badania przyjeżdżali nasi kosmonauci. Mnie tam bardzo pomogli. I po pięciu miesiącach wróciłem na boisko. A kiedy pierwszy raz po tym wypadku usiadłem za kółko, trzęsły mi się nogi…
- Jak pańską brzemienną żonę poinformowali o wypadku?
- Natasza sam coś wyczuła. Całą noc do mnie wydzwaniała, nie mogła się połączyć - telefon był zniszczony. Zadzwoniłem do niej, kiedy przynieśli mi nowy. Urodziła parę dni później po moich przygodach. W ogóle sytuacja była tragiczna: ja w szpitalu, żona na oddziale położniczym, a starszy syn, który został w Biełgorodzie z babciami, zaraził się czymś. Lekarze prawie nie wychodzili z jego Sali, cztery dni o niego walczyli. Znajdował się między życiem i śmiercią.
- Zatrucie?
- Nie wiadomo. Jakiś wirus.
- Pan na Mistrzostwach Świata Juniorów w Malezji także przeżył coś podobnego?
- Stamtąd przyjechałem do Biełgorodu. Tutaj mnie ratowali. Ale nie było zagrożenia życia.
- Co się stało?
- Nikt nie wiedział. Przyplątała się jakaś zaraza. Obudziłem się w nocy z kolką. Bolało coraz bardziej i bardziej. Wezwali neonatologa. A ten bez ceremonii, wiezie mnie do szpitala. Lekarze zrobili badania - w zasadzie wszystko w porządku. Ale położyli mnie w ośmioosobowej sali. Zdecydowali trzymać w zamknięciu parę tygodni i to wszystko. Zarządzili kwarantannę. Żadnej uwagi. Leżałem na parterze. No i uciekłem przez okno, nikogo nie uprzedzając.
- W Argentynie z reprezentacją prawie nie rozbiliście się samolotem…
- 2002 rok, Mistrzostwa Świata. Wystartowaliśmy okropnie. Do drugiej rundy przebiliśmy się cudem - w kilku meczach wynik powinien był wypaść z dokładnością do liczby rozegranych partii. I udało się nam. Z Buenos Aires lecieliśmy do Cordoby. Samolot dwa razy prawie spadł. Pierwszy raz wpadliśmy w chmurę burzową, z której nie mogliśmy wylecieć przez piętnaście minut. Wszystko było tak, jak w kiepskich amerykańskich filmach - stewardessy biegają po wnętrzu, światło gaśnie, z luków lecą walizki…
- Krzyki?
- Przeciwnie, wszyscy milczeli. I przez to było jeszcze straszniej. A Cordoba jest położona na skraju Pampy - argentyńskich stepów. I przy lądowaniu nakryła nas burza piaskowa. Widziałem ścianę brązowego pyłu, która nadciągała w naszym kierunku. I tutaj się zaczęła prawdziwa panika. Znowu lecą walizki, samolotem jakby rzuciło o podłogę. Myślałem wtedy, że się rozbijemy.
- Straszne.
- Kiedy w końcu usiedliśmy. Szypulin poszedł do kabiny pilotów. Potem nam opowiadał - ci bladzi, ręce im drżą, a na pytanie: „Co to było?!”, mówią: „Katastrofa!”. Po tym emocjonującym locie, kiedy się prawie "posra**śmy", zagraliśmy jak umiemy - i doszliśmy do finału, gdzie w pięciu setach przegraliśmy z Brazylijczykami.
- Ktoś szczególnie źle zniósł przelot?
- My wszyscy to odchorowywaliśmy. Kiedy wydostaliśmy się z samolotu, palić zaczęli wszyscy, nawet ci, którzy wcześniej nie brali papierosów do ust.
- I pan też?
- Ja od dawna palę.
- Nie przeszkadza to w grze?
- W każdym razie nie przeszkadzało do tej pory. Ale teraz wszystko - rzucam. Trzeba podreperować zdrowie. Bo jednak papierosy też wpływają na problemy z sercem?
- A przed Olimpiadą rzucił pan?
- Na jakiś czas.
- Pewien sztangista powiedział: „Szczęście - to móc chodzić po schodach, bez bólu w kolanach”. Jak pan pojmuje słowo - szczęście?
- Mieszkać we własnym domu. Blisko natury. Obok bawią się dzieci. Niedaleko jezioro. Rankiem wsłuchujesz się w śpiew ptaków, zabierasz wędkę - i łowisz. Idylla…
- Dom buduje pan od dawna?
- Od 20011 roku. Na razie gotowa jest tylko sauna. I to nie całkiem. Ale chcemy Nowy Rok przywitać właśnie tam. Teraz chłopcy wykańczają banię, kładą płytki, stawiają komin, robią elewację, wstawiają okna, wiercą świetliki w dachu. Mam nadzieję, że zdążymy przed 31.
- Nie prościej świętować w innym miejscu?
- Bardzo chcemy właśnie w bani! Żeby i poparzyć się, i poświętować, przekąsić szaszłyki z grilla.
- Będzie wielu gości?
- Będą wszyscy krewni - piętnaście osób.
- A przyjaciele siatkarze?
- Oni witają Nowy Rok w domach. W końcu to rodzinne święto.
- To nie przeszkodziło kiedyś Szypulinowi zapędzić zespołu na zgrupowanie do Holandii 31 grudnia…
- Pamiętam, pamiętam. Ale chłopcy odnieśli się ze zrozumieniem do tamtej sytuacji. Przecież już 6 stycznia w Leipzig startował turniej kwalifikacyjny na Igrzyska Olimpijskie w Atenach. W ciągu pięciu dni - pięć meczów, przy czym tylko zwycięzca otrzymywał kalifikację olimpijską. Dlatego w noworoczną noc zawodnicy i sztab trenerski zebrali się w hotelowej sali. Składaliśmy sobie życzenia, wypili po pół kieliszka szampana - i poszli spać.
… Powoli się żegnaliśmy. Na koniec spytaliśmy - zagra Tietiuchin w final-six Pucharu Rosji, który zaczyna się za dwa dni?
A on smutno pokręcił głową.
- Wykluczone. Nie ma szans.
Wróciliśmy do Moskwy. I byliśmy wstrząśnięci - „Biełogorie” wypuściło Tietiuchina przeciw krasnodarskiemu „Dynamo” i nowosybirskiemu „Lokomotiwowi”. Niech tam, że to tylko krótka zmiana, że spędził na boisku tylko kilka minut, - ale mimo wszystko!
Zaryzykował Tietiuchin. Zaryzykował Szypulin, skonsultowawszy się z lekarzami.
Dając nadzieję, że na Sergiusza będziemy mogli jeszcze popatrzeć jak na zawodnika. Nie legendarnego siatkarza, uczestnika pięciu Olimpiad. Na grającego!
Rozmawiali: Jerzy Gołyszak i Aleksander Krużkow.
Wywiad w języku rosyjskim: http://www.volley.ru/news/5832/
Tłumaczył: sb_slav
Aż dziw – ile ten człowiek przeszedł, o czym przekonacie się, czytając ten wywiad.
Sportowcem roku 2012 w Rosji według dziennikarzy „S-E” został jedyny w siatkówce halowej mężczyzn zdobywca czterech olimpijskich medali 37-letni przyjmujący „Biełogorja” Sergiusz Tietiuchin. Po Londyńskim tryumfie ogłosił on zakończenie kariery reprezentacyjnej. Na dniach okazało się, że Tietiuchin może zakończyć przygodę z siatkówką w ogóle.
Sergiusz Tietiuchin: „W rozsypce” przed Londynem
- Pana, Sergiuszu, wielbią dzisiaj na każdym kroku, - spróbowaliśmy połechtać Tietiuchina. Ten speszył się. Zmarszczył brwi. – Ma pan, na pewno całą stertę próśb o udzielenie wywiadu. Jak u Malkina, - podpuszczaliśmy dalej Tietiuchina.
- Sterta nie taka duża, - przyjął dowcipny ton Tietiuchin. – Ale dziennikarze interesują się. Zaraz po spotkaniu z wami spotykam się z korespondentami „Rossija-24”, przyjeżdżają specjalnie do Biegorodu.
- Wywiad dla pana – proces męczący?
- Nie. Nie bardzo. Dlaczego pytacie?
- Po prostu znajomi opisali pana: „Dobry-dobry. Skromny-skromny”.
- Nie wiedziałem, co do „dobrego”. Ale „skromny” – to w dziesiątkę. Jestem zwyczajnym człowiekiem i powinienem takim zostać. Wszyscy siatkarze to dość skromni chłopcy. Twardo stąpają po ziemi.
- Nie tak jak piłkarze…
- Tylko raz zetknąłem się z piłkarzem – z Romą Adamowym. W niemieckiej klinice razem nas operowali, przechodziliśmy rehabilitację. Świetny facet.
Pół godziny później Tietiuchin zrelaksował się i zaczął w końcu opowiadać, dosłownie jak starym przyjaciołom, o nowym domu. O pomysłach, wymyślonych to przez niego, to przez jego żonę:
- Tam gdzie zwykle znajduje się piwniczka z winami, my urządzimy salę kinową. Duzy ekran, wytworna akustyka. Cacuszko!
Drużyna zebrała się na obiad przy drugim stole. Sergiusz wskazał na prezesa „Biełogorja”.
- Sasza Zujczenko był świetnym siatkarzem. Kiedy podpisał kontrakt w zagranicznym klubie, wręczył mi, juniorowi, japońskie Asicsy. Królewski podarek – grałem wtedy w Kedach. Obecnie dobre buty to żaden luksus, zmieniaj choćby, co miesiąc. A ja półtora roku w nich biegałem, chuchałem na nie i dmuchałem. I w tym stanie przekazałem młodszemu pokoleniu. Sergiuszowi Amadinowowi.
- Może do tej pory ktoś ciągle w nich gra, - spytaliśmy.
Tietiuchin się roześmiał.
- Wybrali pana sportowcem roku. A jeśli pan miałby wybierać, czyje nazwisko byśmy usłyszeli?
- Maksima Michajłowa. Tak ze względu na osiągnięcia sportowe, jak i przez wzgląd na zalety osobowości jest tego godny. Na Olimpiadzie zrobił na mnie ogromne wrażenie pewien chodziarz, nie pamiętam nazwiska… Wygrał na 50km.
- Sergiusz Kirdjapkin?
- Tak! On także zasługuje. Włączyłem telewizor, spróbowałem wyobrazić sobie jak przemierzam te półsetki kilometrów… Koszmar! Nie wiem, jak oni to wytrzymują.
- Dałby pan radę?
- Wątpię. Nie znoszę jednostajności i monotonii. Męczę się biegając krosy po lasach. Czy jeżdżąc na rowerze. Fizycznie daję radę, a psychicznie – ciężko znoszę. Pamiętam, w reprezentacji młodzieżowej pod wodzą Waleriana Alferowa bardzo dużo biegaliśmy.
- „Dużo”, to znaczy?
- Przez dwa lata – każdego ranka. Od tej pory nie lubię biegać.
- Włodzimierz Krikunow mówi pewnego razu: „Dzisiaj wolne. Kros 20km – i jesteście wolni.
- U Alferowa było łatwiej. Rozgrzewka – 5 kilometrów.
- Była przynajmniej jakaś korzyść?
- W osiąganych rezultatach – oczywiście! Na jednym oddechu wzięliśmy „Europę”, następnie Mistrzostwo Świata. Teraz okrągły rok biegamy po lasach. Miejsca wokół bazy są przepiękne.
- Bełogrodskije lasy poznał pan niczym partyzant?
- Tak mi się wydawało. Ale w ciągu ostatnich kilku miesięcy tyle tłukliśmy się po świecie, że ścieżki zarosły. Ostatnio zamiast 25 minut biegałem 45. Przegapiłem potrzebny nawrót. Wszystko zapomniałem!
- Długo nie decydował się pan oglądać powtórki finału Olimpiady…
- Nie widziałem po dziś dzień.
- Zadziwiające. Z jakiego powodu?
- Muszę się do tego psychicznie przygotować. To będzie dla mnie trudny moment, stresujący. Jednak myślę, że przyjdzie taki czas, kiedy będę chciał obejrzeć pojedynek. Usiądę w fotelu…
- Otoczony rodziną?
- Oni już zaspokoili ciekawość - i dzieci, i rodzice widzieli mecz finałowy z dziesięć razy. Najczęściej – końcówkę trzeciego seta.
- Dwie pańskie zagrywki?
- Tak. Chociaż mnie samemu trudno sobie przypomnieć, jak to było. Stan, w jakim się wtedy znajdowałem uleciał z pamięci zupełnie.
- Gienadij Szypulin, siedzący na trybunach, opowiadał nam później: „Byłem na sto procent pewny, że Sergiuszowi się uda”.
- I ja miałem żelazną pewność. To jedyne, co pamiętam. Nie umiem wyjaśnić, skąd wzięła się ta pewność. A może, to tylko teraz tak mi się wydaje, a wtedy tego nie czułem…
- Jest pan samokrytyczny.
- Rzeczywiście macie rację, to moja cecha.
- Jakie cechy ponadto są - pańskie?
- Jestem pracowity. To dzięki mojemu ojcu. Nie jestem przecież zbytnio utalentowany. Nie wyróżniam się także siłą.
- A Szypulin i Roman Jakowlewicz twierdzą, że jest pan unikalnym w siatkówce człowiekiem.
- Czyżby? I w czym przejawia się ta unikalność?
- Posiada pan szczególny nadgarstek.
- (Kręci ręką.) Niczego w nim szczególnego… Wydaje mi się, że jest jak u wszystkich. Proszę mi się przyjrzeć - czy jestem bardzo wysoki? Albo czy wysoko skaczę? Nie. Bywają ludzie, którzy z niewiarygodną siłą uderzają piłkę. Uwarunkowania genetyczne. A u mnie wszystko zwyczajne. Jako szesnastolatek przeprowadziłem się do Biełgorodu z Fergany. Ojciec zabrał mnie i Andrzeja Borzinca. To on był uznawany za prawdziwy talent. Kluby się o niego rozpytywały. Chłopak po prostu urodzony do siatkówki. A ja przy okazji pociągnąłem za nim.
- I jak potoczyły się jego losy?
- Powinny były potoczyć się lepiej. Z Biełgorodu przeprowadził się do Woroneża, obecnie mieszka w Orenburgu…
- W Ferganie by pan tak nie zabłysnął?
- Zdecydować się na przeprowadzkę było bardzo ciężko. Ale trafiła się okazja. Przy czym, Fergana była praktycznie miastem rosyjskim, osiemdziesiąt procent mieszkańców stanowili Rosjanie. W czasach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej przenieśli tutaj dziesiątki fabryk. A ludzie potem zostali. I nieoczekiwanie ogłoszono plebiscyt.
- Mieliście duże mieszkanie?
- Dwupokojowe. Pieniędzy, które za nie dostaliśmy starczyło w Biełgorodzie na meble do kuchni…
- Był w finale olimpijskim moment, który przeszedł niezauważony – a był bardzo istotny?
- Tam każda akcja – jest na wagę złota. I roszada Michajłowa i Muserskiego, i moje serwisy… Jedna bez drugiej nie przyniosłyby żadnego efektu.
- Zespół nie stracił wiary?
- Absolutnie. Po drugim secie nie było wrażenia, „to koniec”. A w trzeciej partii czujemy - coś się z Brazylijczykami dzieje. Może, już w głowach cieszyli się z wygranej? Przymierzali medale? Jednak najprędzej „siedli” fizycznie. A potem się złamali.
- Gdyby Demetriusza Muserskiego nie przestawili na atak - zdołaliby was „dobić”?
- Wszystko do tego zmierzało. Michajłow jest w naszym zespole kluczową postacią. Główny ciężar ataku spoczywa na nim. Oczywiście Brazylijczycy rozebrali Maksa od a do z. I nagle Alekno przestawia go z Muserskim. Zrobiło się łatwiej obojgu. Widzieliście przecież, jak się rozpędzili? Jak zagrali?
- Cały świat widział. Ale nie wiedzieć czemu wszyscy myślą, że to Alekno wpadł na ten trik. A na pomysł przestawienia Muserskiego na atak wpadł przecież Szypulin w Biełgorodzie.
- Tak, to Biełogorodska „sztuczka”. Gienadij Jakowlewicz lubi eksperymentować. A Włodzimierz Romanowicz(Alekno) nie bał się powielić tego kroku. Nie „zbaraniał” od tego, że poddajemy finał. Głowa pracowała.
- Alekno o prowadzeniu meczu finałowego przez węgierskiego sędziego powiedział: - „obelga”. Pan jest człowiekiem subtelnym, jakby pan to określił?
- Włodzimierz Romanowicz wyraził się jeszcze zbyt delikatnie. Mi inne słowa cisną się na usta. I lepiej ich głośno nie wypowiadać publicznie. Nie wiedzieć czemu Rosjan zawsze tak sędziują. Czy to federacja nie dopełnia obowiązków, czy wina tkwi w nas siatkarzach… Nie mam do Węgra pretensji tylko o piąty set - kiedy nakazał nam wrócić na boisko. Miał rację w tej sytuacji.
- Muserskij miał jakiś przestój?
- Tak. Sędzia zweryfikował przebieg akcji. Dobrze, że zdążyliśmy się oderwać. Zdarzy się coś takiego przy równym wyniku, i może być ciężko. My biegniemy, świętujemy - a tu coś takiego!
- Brazylijczycy płakali?
- Łzy się pojawiły, zdaje się, że u jednego ze środkowych. Całkiem młody chłopak, debiut na Olimpiadzie.
- Czy jakiś mecz wywołał kiedykolwiek łzy u pana?
- Ciężko było w Sydney, kiedy przegraliśmy finał z Jugosławią. Rozpłakałem się wprost na boisku. I w Pekinie także - po półfinale z Amerykanami.
- W przeddzień finału dzwonił do pana Szypulin. Co panu powiedział?
- Wiele razy z nim rozmawiałem w trakcie Olimpiady. Mnie i Chtiejowi powiedział: powinniście jutro zapomnieć o tym, co czeka was później. Musicie wyjść i umrzeć na boisku. Było wiadome – przyjechaliśmy do Londynu w okropnej formie.
- Pański iphone poradził sobie ze wszystkimi otrzymanymi sms z gratulacjami?
- Tak, chociaż przyszło ich niemało. Pisali i nieznajomi.
- Odpowiadał pan od razu?
- Miałem czas - po finale wlekliśmy się autobusem przez wszystkie londyńskie korki. Zadzwoniłem do rodziców i odpisałem do najbliższych. Reszcie wysłałem – „bardzo dziękuję”.
- Kuchnią na Olimpiadzie był pan rozczarowany tak samo jak sędziowaniem?
- Jest ona zawsze taka sama, standardowe menu. Jadalnię rozdzielają na kuchnie: europejską, azjatycką, i tak dalej. Ale wszystko jest niesmaczne, „plastikowe”. Stołowaliśmy się w „Russkim Domu”, tam nas barszczykiem odkarmiali.
- Ludzie do dziś wspominają, jak obchodziła sukces reprezentacja ZSRR w koszykówce w Seulu. U was było spokojniej?
- Tak, noc po zwycięstwie spędziliśmy spokojnie. W „Russkim Domu” zebrali się przedstawiciele federacji, żony, Szypulin przyszedł… Długo siedzieliśmy. I Byliśmy tak zmęczeni, że procenty nie brały.
- Trzeba patrzeć, co się pije.
- Niektórzy pili szampana. A mnie przyjaciel przywiózł butelkę biełgorodskiej wódki.
- Prosto i dobrze.
- Ja lubię piwo, ale źle wpływa na stawy. Po mocniejsze trunki sięgam rzadko. A w Londynie byłem w takim stanie, że potrzebowałem właśnie rosyjskiej wódeczki.
- Były w pańskim życiu „ciężkie spotkania” z alkoholem?
- Podczas wolnego w Ferganie sprawdziłem organizm na wytrzymałość. Prawda, nie do nieprzytomności, wschód powitałem na nogach. A jeszcze nie zapomniałem, jak już w Biełgorodzie pierwszy raz próbowałem mocnego piwa. Mieszkałem w akademiku. Przenosiliśmy lane piwo w plastikowych reklamówkach.
- Nie słyszeliśmy o takim sposobie.
- Nauczę was. Jedną reklamówkę wkładacie w drugą, i w nią lejecie piwo. Potem zawiązujecie na supeł.
- Nie prościej nalać do bidonu albo trzylitrowej butelki?
- Wnosiliśmy piwo do akademika - i dopiero tam przelewaliśmy go do butelek. Od razu nie można było tego zrobić.
- Dlaczego?
- A jak to sobie wyobrażacie - pójść na trening z bidonem? Reklamówki nas ratowały. Do piwa braliśmy gromadniki(Rosjanie jako przekąskę do piwa jedzą ryby) i budowaliśmy na stole „braterską mogiłę”.
- Pyszna historia. Jak rozumiemy mecz finałowy w Londynie jest dla pana bezkonkurencyjny, jeśli chodzi o przebieg? A numer dwa?
- Po co daleko szukać? Spotkanie z Amerykanami w Londynie. Nasz start na Olimpiadzie był słaby. Nie mówię nawet o jakości naszej gry - a o podejściu psychicznym. Byliśmy pozbawieni wiary w siebie. Proszę popatrzeć na skład - jedni kontuzjowani, drudzy - niedoleczeni do końca, trzeci - w trakcie rehabilitacji. Wesoła kompania.
Okropnie wyglądaliśmy w meczu z Niemcami, chociaż wygraliśmy. Spaliliśmy się ze świstem w meczu z Brazylijczykami. Zagraliśmy cudacznie w meczu z Tunezją. Po tym spotkaniu podszedł do nas Alekno. I powiedział: „Nie wiem co z wami zrobić! Może was puścić na miasto, żebyście sobie poużywali? Gorzej grać tak czy inaczej nie będziemy…”
- Tego pomysłu należało się uchwycić.
- On tylko zażartował. Jednak to dokładnie odzwierciedlało naszą sytuację. I oto przyszedł mecz z amerykanami. Także 0: 2 lecieliśmy, trzecią partię zaczęliśmy nieudanie. Ale zdołaliśmy się przełamać.
- Amerykanie wydawali się na tej Olimpiadzie bardziej interesujący od Brazylijczyków.
- Tak, oni "stuknęli" Brazylijczyków 3:1! A nasza sytuacja była niewesoła: przegralibyśmy z Amerykanami, a dalej czekali Serbowie. Diabli wiedzą, czym by się to wszystko skończyło…
- Nawiasem mówiąc, według Szypulina, londyński skład reprezentacji - nie był najsilniejszy w ostatnich latach.
- Jeśli oceniać „fizyczność” - to tak było! Na wszystkie Olimpiady, poza Atlantą, przyjeżdżaliśmy jako faworyci. A w Londynie Rosji do głównych faworytów nikt nie zaliczał.
- To, co zrobił Aleksander Wołkow - było bohaterskie?
- Charakter. A może i bohaterski wyczyn. Wiedział na co się pisze.
- Pamięta pan podobne sytuacje?
- Taras Chtiej na Pucharze Świata. Przed meczem pozwalał się kłuć, wieczorami ledwo powłóczył nogą. A na następny dzień znowu przyjmował zastrzyki, grał mecz - potem chodził z wysiłkiem.
- Pan tak postępował?
- W czasach młodzieżowych dostawałem zastrzyki z powodu wybitego ramienia. Raz, podczas play-off mistrzostw Rosji grałem ze zwichniętym palcem. Ale tego nie da się porównać, z tym co przeszedł Wołkow. Palec – to głupstwo. Zawiązałem, zacisnąłem zęby, przecierpiałem. A Saszy każdego ranka puchło kolano. Musieli odciągać płyn.
- Dojdzie po tym do siebie?
- Wszyscy na to liczymy. Zaryzykował w dobrej sprawie. Pomoc z góry powinna nadejść.
- Film dokumentalny o waszej olimpijskiej Victorii się panu spodobał?
- Tak. Przyciąga uwagę.
- To znaczy, że fragmenty finału jednak pan już widział?
- Tylko fragmenty, które znajdują się w filmie. Ciekawie było widzieć reakcję Brazylijczyków na ławce rezerwowych. Jak odrzucili ręczniki i w niskim przysiadzie byli gotowi rzucić się na boisko świętować zwycięstwo. Nie sam nie zwracałem uwagi na to, co dzieje się poza parkietem.
- A co się panu nie spodobało?
- Zirytowała mnie ostatnia fraza: „W następnym sezonie wystąpi jedenastu zawodników…”. Zbyt dramatyczna wizja. Rozzłościłem się: a komu to się coś strasznego stało? I dalej: „Sasza Wołkow przejdzie operację”. Westchnąłem z ulgą.
- Jakie jeszcze kino w ostatnim czasie pana zachwyciło?
- „1+1”. Pełen zachwyt. Widzieliście?
- Nie.
- Obowiązkowo obejrzyjcie. Przeczytałem niedawno w nowościach, że ten francuski film uznali za jeden z najlepszych w historii kina. Przyjechałem na zgrupowanie w Anapu przed Olimpiadą. Mieszkałem w pokoju z Tarasem. Dał mi płytę: „Świetne kino”. Włączyłem - i wzruszyłem się do łez…
- Sentymentalny z pana człowiek. Czy choć jeden medal kładł pan pod poduszkę?
- Do medalów podchodzę spokojnie. Niektórzy je wieszają na ścianie - a ja spakowałem wszystkie i oddałem bliskim. Coś jest u rodziców, coś u młodszego brata. U siebie w domu trzymam jeden-jedyny.
- Domyślamy się który.
- I tu się mylicie. Z Pucharu Świata. Zamierzamy się przeprowadzić, całe mieszkanie zawalone jest rzeczami. A medal wisi w moim gabinecie na haczyku. I dostać się do niego jest praktycznie niemożliwe.
- Toasty po Olimpiadzie zapadły w pamięć?
- Dla mnie na ten moment najbardziej aktualny jest - na zdrowie. Banalny, ale najważniejszy. A wszyscy nie wiedzieć czemu gratulują czego innego: „Oto na piątej Olimpiadzie zdobył złoto…”. Mój ojciec jeszcze mówi akuratnie - „prawdziwi mężczyźni”. Kiedy on wypowiada coś takiego - rozumiesz od razu, że nie ma lepszej pochwały.
- Ojcowskie komplementy - to rzadkość?
- Tak. Po Pucharze świata, prawda, pochwalił. Zadzwonił: „Prawdziwym chłopcom przekaż dzień dobry…” Tatko u mnie wyjątkowy.
- Czym?
- Potrafi znaleźć porozumienie z każdym dzieckiem. Nigdy nie podnosi głosu. Ani na malców, których trenuje, ani w domu. Jak mówią moi synowie: „Najstraszniejsze, jeśli dziadek marszczy brwi…”.
- Słyszeliśmy, że Tietiuchin senior koncentruje się na trenowaniu pańskich dzieci. Mają rzeczywiście zadatki na wielkich zawodników?
- Wania ma - 15, Pasza - 12. W takim wieku niemądrze przepowiadać. Jeśli sądzić po ochocie do gry - to coś w nich jest. Pasza do gier zespołowych odnosi się obojętnie. Ale gdy nauczył się posługiwać pilotem - śledzi wyłącznie kanały sportowe…
- A starszy?
- Ten jest inny. A podejście do siatkówki zmienia się na lepsze. Przeżywa, że nie rośnie. Ma 183cm, a kryteria w siatkówce obecnie są ostre. Chociaż opowiadam mu, jak sam w wieku 14 lat po wakacjach urosłem 10cm. Spotkałem kolegę z klasy - a ten mnie nie poznał. W ciągu jednego lata przerosłem wszystkich w szkole!
- Średni syn będzie wysoki?
- Prawdopodobnie. Ma inną budowę. Wania jest potężniejszy, a Pasza, chudziutki. Porównując swoje dziecięce fotografie - jesteśmy bardzo podobni.
- W jakim wieku jest najmłodszy?
- Dwa latka. Wczoraj Saszka pierwszy raz opanował drogę do nocnika.
- Pański wzrost - prawie dwa metry. Kiedy sofa w salonie zaczęła być dla pana torturą?
- Wiecie, nie jestem wybredny. Łatwo zasypiam w hotelach, pociągach, samolotach, autobusach. Zwinę się w kłębek - i w porządku. Na przykład z Fergany wyprawiłem się na turniej do Irkucka. Trzy i pół dnia w jedną stronę kuszetką! Ale potraktowałem to jak przygodę. Albo przed Olimpiadą mieszkaliśmy w na zgrupowaniu w Nowogorsku. Wysokość drzwi pomiędzy sauną a szatnią wynosiła 185cm. Z Tarasem nieraz się obijaliśmy, a potem po miesiącu tak przywykliśmy, że automatycznie w każde drzwi wchodziliśmy lekko pochyleni. Refleks.
- Pomówmy o nieprzyjemnym. Skąd wzięły się problemy z sercem?
- Kariera siatkarza - to dosłownie kierat. Rok w rok bez odpoczynku. No i wiek…
- 37 - to „wiek”?
- Teraz rozumiem - że tak. Parę lat temu powiedziałbym, że to bzdura. Słowem, jeśli wyrażać się językiem medycznym - mam arytmię. Zaburzenia rytmu serca. W prowadzeniu zwykłego życia to nie przeszkadza. Ale na kardiogramie wszystko widać.
- Jak się pan dowiedział?
- Występowałem jeszcze w Kazaniu. Ciągłe przeloty. Liga Mistrzów… Po jakimś czasie przeszło. Historia powtórzyła się przed Londynem. Tu już musiałem podjąć rehabilitację. Bardzo - bardzo wiele zajęć. Bez pozwolenia lekarzy nie miałem prawa pojawiać się na zgrupowaniach.
- Treningi wznowił pan na miesiąc przed Igrzyskami?
- Tak, na ostatnim zgrupowaniu. Obciążenia ogromne, Testowałem wydolność pedałując na rowerze. Kardiogram był w normie.
- Bał się pan, że może pana zabraknąć w Londynie?
- Bardzo! Na miejscu Włodzimierza Romanowicza dokładnie rozważyłbym, czy zabierać takiego zawodnika. A on na mnie poczekał, wziął ze sobą. Ale niczego nie obiecywał. Zrozumiałbym każdą decyzję trenera. Nawet, jeśli lekarze wydaliby pozwolenie, a mnie by „odczepili” od reprezentacji. Dlatego, że patrząc na kondycję fizyczną byłem… Jak by to klarownie wyrazić… „W rozsypce”.
- Co teraz mówią lekarze?
- Badania po Olimpiadzie nie przeprowadzali - zrobili parę dni przed nią. Wszystko wróciło. Cóż, czeka mnie kolejna rehabilitacja.
- Jak długa będzie przerwa?
- Nie mam pojęcia. Ledwo wczoraj otrzymałem wyniki. Płacz i zgrzytanie zębów. Przylatuję z Londynu - przewiało mi szyję. A „Biełogorie” na zgrupowaniu. Dwa tygodnie chodziłem poskręcany, ręki nie mogłem podnieść. Poprawiłem się. Ledwo zacząłem treningi - wypadnięcie kręgu. Dwa miesiące leczyłem plecy. Ledwie się podleczyłem - na drugim treningu łamię palec! Myślę - czy to jakieś znaki, czy co?
- Wcześniej coś takiego pana spotykało?
- Może tak, a może nie zwracałem uwagi. Chociaż na ból się nie skarżę! Latem w Moskwie rozmawiałem z kardiochirurgiem - ten mi powiedział: „Z jednej strony, to poważna sprawa. Z drugiej - w najbliższym czasie nie powinno być powikłań…”.
- Zapewne miał na myśli prowadzenie zwyczajnego życia, nie zawodowego sportowca.
- Tak.
- Wychodzi na to, że może pan zakończyć karierę w każdej chwili?
- Tak.
- Bo przecież nie dla pieniędzy ją pan kontynuuje?
- Pieniądze nigdy nie były dla mnie podstawowym bodźcem.
- Ale zdecydował się pan jednak kiedyś zmienić Biełgorod na Kazań?
- Pieniądze były większe, to prawda. Ale interesujący był sam projekt. Zagrać z Ballem - to była gratka. Spróbować czegoś nowego.
- Zaproponowali panu w Kazaniu pięć razy lepsze warunki, niż w Biełgorodzie?
- Nie pięć razy, ale blisko.
- To był pański rekordowy kontrakt?
- Nie, wcześniej zdarzały się wyższe. Także - w Kazaniu.
- Jest pan z tych ludzi, którzy pamiętają dokładnie ile mają na koncie?
- Nie. Mówię szczerze.
- Hokeista Eugeniusz Kuzniecow powiedział: „Pieniędzy trzeba pilnować. Wiem co do kopiejki, ile kosztuje mnie benzyna…” A pan?
- Ja nie znam. Ceny benzyny, kursu dolara, cen akcji - jestem od tego bardzo daleki.
- Chociaż od trzech lat prowadzi pan restaurację?
- Żona się nią zajmuje.
- Nie wnika pan?
- Bardzo rzadko. Kiedy pojawiło się pytanie, kupować obiekt czy nie, przyszło wniknąć.
- Restauracja przeszła przez wiele rąk, i żaden właściciel jej nie zatrzymywał na dłużej. Pana to nie zaniepokoiło?
- Wiedziałem, że to nie przez żaden „kryminał”. Po prostu ludzie, którzy ją prowadzili, nie brali pod uwagę wzięcia kredytu. A miejsce jest świetne - na brzegu głównej miejskiej plaży.
- Jeden ze sportowców opowiadał nam o własnej restauracji: „Główny problem - wyrugować kradzieże wśród pracowników”. Zainstalował kamery. Pan swoich przyłapał?
- Kilka razy. Przy wynoszeniu jakichś drobiazgów. Kiedy kupowaliśmy tę restaurację sytuacja była nieciekawa. Poprzedni właściciele długo przetrzymywali pensję. A przymykali oczy na małe kradzieże. W restauracji znajduje się 250 miejsc - a ostało się zaledwie sześć kieliszków! Resztę rozwlekli. W takim stanie kupiliśmy restaurację.
- Dużo pracy.
- Najpierw skoncentrowaliśmy się na kuchni. Postawiliśmy na nią. Chcieliśmy, żeby było smacznie i niedrogo. Żadne wnętrze nie zatrzyma klientów. I po roku wyszliśmy na plus.
- O zmianie nazwy nie myśleliście?
- Po co? „Nowa fala” - według mnie, to udana nazwa. W czasach sowieckich na tym miejscu mieściła się piwiarnia „Fala”.
- To tam rozlewaliście piwo do reklamówek?
- Nie, nie, - roześmiał się Tietiuchin. - W innym miejscu.
- Salonu piękności się nie pozbyliście?
- Szybko zaczął się zwracać. Przez pierwszy rok, żona wszystko co zarabiała na nim, inwestowała w restaurację. Cały nasz biznes spoczywa na Nataszy. Ma rozpisane, w specjalnym notesie wszystkie zaplanowane zadania. Rano sprawy w fitness klubie - potem jedzie do restauracji. Stamtąd do salonu piękności, na budowę naszego domu za miastem…
- Dzielna kobieta.
- Natasza to zuch. Ja na przykład, nie wyobrażam sobie prowadzić takiego życia. A ona w dodatku ma do pomocy dobre menedżerki.
- Z młodszym synkiem, kiedy ona jest w rozjazdach siedzi niania?
- Nie mamy niani. Babcie pomagają.
- A wy chcecie jeszcze czwarte dziecko?!
- Chcemy. Ale w tej kwestii trudno cokolwiek planować.
- Dalsze życie planuje pan związać z Biełgorodem?
- Na sto procent! Dla mnie Biełgorod już dawno jest jak rodzinne miasto.
- A nie ciągnie pana do Moskwy?
- Boże broń! Bez urazy panowie, ale Moskwy nie lubię. Czuję się pochłonięty przez to miasto. Pół dnia tam przebywam - i więdnę. Czuć tam jakąś złą energię, ludzie są pochmurni, nieprzyjaźni, wszyscy za czymś gonią. A po jednym incydencie w ogóle Moskwy się trochę boję.
-
- Zamyśliliśmy kupić apartament na Szosie Noworyskiej. Dzieci rosną, a miejsce jak z bajki. Domek piękny, trzypiętrowy, rzeczka pod bokiem. Po sąsiedzku miał się wprowadzić Sanja Kosariew i jeden nasz przyjaciel. Wnieśliśmy przedpłatę jak zwykli wspólnicy…
- I?
- Ciemna historia. W osadzie było dwóch współwłaścicieli. Pierwszy zajmował się budową i przyjmował pieniądze. Następnie w jakiś sposób ta część znalazła się w całości u drugiego. Ziemia od początku zaś należała do niego. I on mówi, ja pieniędzy nie otrzymałem, z tym, co tamten zbudował nie mam nic wspólnego. Albo oni rzeczywiście poważnie się pokłócili. Albo to była zaplanowana akcja - jak „oskubać” klientów.
- Pan skłania się ku jakiej wersji?
- Nie wiem. Proces ciągnie się już trzy lata. Pierwszego faceta w rezultacie posadzili. Ale my tak czy inaczej już nie nastawialiśmy się na odzyskanie pieniędzy. Kiedy zwróciliśmy o pomoc do znajomych, nikt się nie palił do reprezentowania nas w tej sprawie. Może za nowym właścicielem stoją jacyś wpływowi ludzie? Na szczęście Natasza znalazła przez Internet dobrego adwokata. I zaczęliśmy się sądzić we trójkę.
- Adwokat reprezentuje także Kosariewa i waszego przyjaciela?
- Tak. Między innymi, jesteśmy pierwszymi w Rosji osobami fizycznymi, które wygrały proces sądowy z taką potężną spółką! Mimo wszystko są u nas porządni sędziowie!
- Stykaliście się z pogróżkami?
- My - nie. Adwokatowi grozili.
- Wynajęliście mu ochronę?
- Nie. Zareagował na to zadziwiająco spokojnie. W moim zawodzie, mówił, takie rzeczy to chleb powszedni.
- Zwrócili wam wszystko do kopiejki?
- Na razie 70%. Szybko, mam nadzieję, wypłacą resztę.
- Moskwy pan nie znosi. A są także jakieś nielubiane kraje?
- Grecja. Zwłaszcza po Final-Four Pucharu CEV, kiedy w Atenach kibole „Panatinaikosu” obrzucili kamieniami i racami naszych kibiców. To byli krewni zawodników, wśród nich - moja mama. Zapaliła się na niej kurtka i dżinsy. Na szczęście obok znaleźli się jacyś ludzie, i płomienie szybko ugasili. Mama się przestraszyła, płakała.
- Wszystko działo się na pańskich oczach?
- Nie. Zajście miało miejsce na ulicy obok hali. Atak zorganizowali kibole piłkarscy, którzy szli na mecz swojego „Panatinaikosu”. Nasi, żeby ukryć się przed petardami i racami, wbiegli powrotem do hali. Tylko dwie dziewczyny nie zdążyły. Schowały się za samochodem. Mój brat - i jakiś inny chłopak dostrzegli je i pobiegli im z pomocą. A mama ruszyła za nimi. Ratować syna. I wtedy rzucili w nią racą.
- Autokar „Biełogorja” także obrzucili petardami i kamieniami?
- Na szczęście nie. Ale dawno temu mieliśmy incydent, kiedy jeździliśmy na mecze wyjazdowe autokarem. Zimą na trasie Moskwa - Biełgorod ktoś przyłożył kamieniem w boczne okno kierowcy. Na szczęście nie ucierpiał, ale dalej jechał z rozbitą szybą. Ubraliśmy go we wszystkie wolne kurtki, czapki, a sami zakutaiśmy się w prześcieradła. Ale i tak w środku było lodowato. Piecyk nie dawał rady. Butelki z wodą pozamarzały.
- Wróciwszy z Londynu, Pan, Ilinych, Muserskij i Chtiej podarowaliście Szypulinowi BMW X7. Czyja to była inicjatywa?
- Wspólna.
- Ale ktoś przecież pierwszy powiedział „A”…
- Nie pamiętam, nie chcę kłamać. Rozumieliśmy, ile Szypulin włożył osobiście w nas i w to zwycięstwo. Widzieliśmy, jak przeżywał Olimpiadę. Do łez. Odwdzięczyć się takiej osobie samochodem - to najmniej z tego, co jesteśmy w stanie dla niego zrobić. Myślę, że żaden z chłopców nie pożałował tych pieniędzy.
- Dlaczego właśnie X7?
- Szypulin uwielbia BMW. Ostatnie dziesięć lat jeździł „siódemką”. Rozbijał się nią po całej Europie. Także innych wariantów nie braliśmy pod uwagę.
- Z pełnym wyposażeniem X7 kosztuje 600 tysięcy złotych. Złożyliście się po 150 tysięcy?
- Tak. Pieniądze przynieśliśmy Tarasowi(zięciowi Szypulina), a on przekazał je Gienadijowi Jakowlewiczowi. A ten sam zajął się wszystkimi formalnościami w salonie. Po nowym roku samochód „przygonią” do Biełgorodu.
- Mistrzyni Olimpijska w zapasach Natalia Worobiewa po zwycięstwie w Londynie swojemu pierwszemu trenerowi podarowała X-Trail’a z wielką czerwoną kokardą na dachu. Dlaczego wy nie postąpiliście tak samo?
- Wszystko jedno, niespodzianka by się nie udała. Ktoś z nas na pewno by wypaplał.
- Czy nie pan?
- Być może ja, - roześmiał się Tietiuchin. - Jeśli kupuję coś dzieciom, chcę od razu im pokazać. Męczy mnie czekanie na jakiś specjalny moment.
- Ostatnio, co pan im podarował?
- Średniemu - buty ugg. Prosił o nie przez dwa lata. Starszy naśmiewa się z tego: „No ty Frajerze! Będziesz w nich wyglądał, jak…”. A młodszy cieszy się z każdej zabawki. Ale szczególnie z kolejek. Mamy tych parowozów jak w RŻD!(Russkije Żeleznyje Dorogi)
- Prezydenckiego Audi A8 nie planuje pan sprzedawać?
- Nie. Bardzo je lubię. I podchodzę do takich prezentów emocjonalnie. Zostało mi jeszcze BMW X5, otrzymane za brąz z Pekinu. Przebieg ledwie 20 tysięcy kilometrów. Szkoda mi się go pozbywać. Chociaż mamy teraz już cztery samochody, i dwa z nich stoją nieużywane.
- Gdzie je trzymacie?
- Przy naszej restauracji jest solidny parking.
- Dwanaście lat temu we Włoszech, pan i Roman Jakowlewicz mieliście wypadek. Pamięta pan wszystko z tego zdarzenia?
- Zderzyliśmy się czołowo - ja straciłem przytomność. Ocknąłem się w szpitalu. Kiedy nastawiali mi łokieć, lekarze z powrotem mnie uśpili. Obudziłem się już w sali ogólnej.
- Mocno ucierpieliście?
- Łokieć składali od nowa, wstawili śruby. Poważnie ucierpiał staw biodrowy. I złamałem cztery palce lewej nogi. Lekarze tego nie zauważyli, nie zrobili zdjęć. Stopa dokuczała, ale nie zwracałem zbytniej uwagi. Przeczekałem. Kiedy powolutku przystąpiłem do treningów, ból się wzmagał. Wtedy zdecydowałem się zrobić rentgen. Wyjaśniło się, że palce były złamane, przy czym kości źle się zrosły. Przyszło wszystko łamać, ustabilizować drutami.
- Jakowlew mówił, że przed wypadkiem piliście.
- Faktycznie tak było. Byliśmy młodzi, nieodpowiedzialni… Z autostrady zjechaliśmy na płatną drogę między Parmą i Modeną. Droga dwukierunkowa. A wąska na tyle, że poprzednio z nadjeżdżającym z naprzeciwka autem zetknąłem się lusterkami. A tym razem wyprzedzałem pod górę i nie zauważyłem, że na wprost mnie pędzi samochód. Zderzyliśmy się czołowo. Wszystko stało się tak szybko, że nie zdążyłem się nawet wystraszyć.
- Poduszki powietrzne was uratowały?
- A skąd one w starej Lancii? Na miejscu pasażera nie działał nawet pas bezpieczeństwa, dlatego Romka nie był przypięty.
- Lepszego samochodu w Parmie nie mieli?
- Lancia okazała się i tak nie najgorszym egzemplarzem z tych, które mi zaproponowano w klubie.
- Jasne. Kierowca drugiego samochodu przeżył?
- Tak, ale tez długo wracał do zdrowia. Wydatki na jego leczenie pokryło ubezpieczenie. Oczywiście, ja odpowiadam przed tym człowiekiem, który ucierpiał przeze mnie. Daj Bóg, żeby żył sto lat! Wiele rzeczy wtedy przemyślałem.
- Więcej na dwukierunkowej drodze pan nie pędzi?
- Prowadzę odpowiedzialnie. Sam rozumiem - że przeszedłem po ostrzu noża. Powiodło mi się, że prezes Parmy, w przeszłości lekarz, ma własne centrum rehabilitacyjne. Do niego na badania przyjeżdżali nasi kosmonauci. Mnie tam bardzo pomogli. I po pięciu miesiącach wróciłem na boisko. A kiedy pierwszy raz po tym wypadku usiadłem za kółko, trzęsły mi się nogi…
- Jak pańską brzemienną żonę poinformowali o wypadku?
- Natasza sam coś wyczuła. Całą noc do mnie wydzwaniała, nie mogła się połączyć - telefon był zniszczony. Zadzwoniłem do niej, kiedy przynieśli mi nowy. Urodziła parę dni później po moich przygodach. W ogóle sytuacja była tragiczna: ja w szpitalu, żona na oddziale położniczym, a starszy syn, który został w Biełgorodzie z babciami, zaraził się czymś. Lekarze prawie nie wychodzili z jego Sali, cztery dni o niego walczyli. Znajdował się między życiem i śmiercią.
- Zatrucie?
- Nie wiadomo. Jakiś wirus.
- Pan na Mistrzostwach Świata Juniorów w Malezji także przeżył coś podobnego?
- Stamtąd przyjechałem do Biełgorodu. Tutaj mnie ratowali. Ale nie było zagrożenia życia.
- Co się stało?
- Nikt nie wiedział. Przyplątała się jakaś zaraza. Obudziłem się w nocy z kolką. Bolało coraz bardziej i bardziej. Wezwali neonatologa. A ten bez ceremonii, wiezie mnie do szpitala. Lekarze zrobili badania - w zasadzie wszystko w porządku. Ale położyli mnie w ośmioosobowej sali. Zdecydowali trzymać w zamknięciu parę tygodni i to wszystko. Zarządzili kwarantannę. Żadnej uwagi. Leżałem na parterze. No i uciekłem przez okno, nikogo nie uprzedzając.
- W Argentynie z reprezentacją prawie nie rozbiliście się samolotem…
- 2002 rok, Mistrzostwa Świata. Wystartowaliśmy okropnie. Do drugiej rundy przebiliśmy się cudem - w kilku meczach wynik powinien był wypaść z dokładnością do liczby rozegranych partii. I udało się nam. Z Buenos Aires lecieliśmy do Cordoby. Samolot dwa razy prawie spadł. Pierwszy raz wpadliśmy w chmurę burzową, z której nie mogliśmy wylecieć przez piętnaście minut. Wszystko było tak, jak w kiepskich amerykańskich filmach - stewardessy biegają po wnętrzu, światło gaśnie, z luków lecą walizki…
- Krzyki?
- Przeciwnie, wszyscy milczeli. I przez to było jeszcze straszniej. A Cordoba jest położona na skraju Pampy - argentyńskich stepów. I przy lądowaniu nakryła nas burza piaskowa. Widziałem ścianę brązowego pyłu, która nadciągała w naszym kierunku. I tutaj się zaczęła prawdziwa panika. Znowu lecą walizki, samolotem jakby rzuciło o podłogę. Myślałem wtedy, że się rozbijemy.
- Straszne.
- Kiedy w końcu usiedliśmy. Szypulin poszedł do kabiny pilotów. Potem nam opowiadał - ci bladzi, ręce im drżą, a na pytanie: „Co to było?!”, mówią: „Katastrofa!”. Po tym emocjonującym locie, kiedy się prawie "posra**śmy", zagraliśmy jak umiemy - i doszliśmy do finału, gdzie w pięciu setach przegraliśmy z Brazylijczykami.
- Ktoś szczególnie źle zniósł przelot?
- My wszyscy to odchorowywaliśmy. Kiedy wydostaliśmy się z samolotu, palić zaczęli wszyscy, nawet ci, którzy wcześniej nie brali papierosów do ust.
- I pan też?
- Ja od dawna palę.
- Nie przeszkadza to w grze?
- W każdym razie nie przeszkadzało do tej pory. Ale teraz wszystko - rzucam. Trzeba podreperować zdrowie. Bo jednak papierosy też wpływają na problemy z sercem?
- A przed Olimpiadą rzucił pan?
- Na jakiś czas.
- Pewien sztangista powiedział: „Szczęście - to móc chodzić po schodach, bez bólu w kolanach”. Jak pan pojmuje słowo - szczęście?
- Mieszkać we własnym domu. Blisko natury. Obok bawią się dzieci. Niedaleko jezioro. Rankiem wsłuchujesz się w śpiew ptaków, zabierasz wędkę - i łowisz. Idylla…
- Dom buduje pan od dawna?
- Od 20011 roku. Na razie gotowa jest tylko sauna. I to nie całkiem. Ale chcemy Nowy Rok przywitać właśnie tam. Teraz chłopcy wykańczają banię, kładą płytki, stawiają komin, robią elewację, wstawiają okna, wiercą świetliki w dachu. Mam nadzieję, że zdążymy przed 31.
- Nie prościej świętować w innym miejscu?
- Bardzo chcemy właśnie w bani! Żeby i poparzyć się, i poświętować, przekąsić szaszłyki z grilla.
- Będzie wielu gości?
- Będą wszyscy krewni - piętnaście osób.
- A przyjaciele siatkarze?
- Oni witają Nowy Rok w domach. W końcu to rodzinne święto.
- To nie przeszkodziło kiedyś Szypulinowi zapędzić zespołu na zgrupowanie do Holandii 31 grudnia…
- Pamiętam, pamiętam. Ale chłopcy odnieśli się ze zrozumieniem do tamtej sytuacji. Przecież już 6 stycznia w Leipzig startował turniej kwalifikacyjny na Igrzyska Olimpijskie w Atenach. W ciągu pięciu dni - pięć meczów, przy czym tylko zwycięzca otrzymywał kalifikację olimpijską. Dlatego w noworoczną noc zawodnicy i sztab trenerski zebrali się w hotelowej sali. Składaliśmy sobie życzenia, wypili po pół kieliszka szampana - i poszli spać.
… Powoli się żegnaliśmy. Na koniec spytaliśmy - zagra Tietiuchin w final-six Pucharu Rosji, który zaczyna się za dwa dni?
A on smutno pokręcił głową.
- Wykluczone. Nie ma szans.
Wróciliśmy do Moskwy. I byliśmy wstrząśnięci - „Biełogorie” wypuściło Tietiuchina przeciw krasnodarskiemu „Dynamo” i nowosybirskiemu „Lokomotiwowi”. Niech tam, że to tylko krótka zmiana, że spędził na boisku tylko kilka minut, - ale mimo wszystko!
Zaryzykował Tietiuchin. Zaryzykował Szypulin, skonsultowawszy się z lekarzami.
Dając nadzieję, że na Sergiusza będziemy mogli jeszcze popatrzeć jak na zawodnika. Nie legendarnego siatkarza, uczestnika pięciu Olimpiad. Na grającego!
Rozmawiali: Jerzy Gołyszak i Aleksander Krużkow.
Wywiad w języku rosyjskim: http://www.volley.ru/news/5832/
Tłumaczył: sb_slav
Ostatnio zmieniony 3 sty 2013, o 10:01 przez sb.slav, łącznie zmieniany 2 razy.
Nie bądź burakiem, nie przenoś kibolskich zwyczajów na hale. Kibicować można kulturalnie, bądź fair-nie gwiżdż na przeciwników twojej drużyny.
"Resovia jest naszym ZENITEM" - @Idz
"Resovia jest naszą Barceloną(FCB)" - WD-40
"Resovia jest naszym ZENITEM" - @Idz
"Resovia jest naszą Barceloną(FCB)" - WD-40